wtorek, 31 marca 2015

Na nieboskłonie zjawiska magiczne - Kaohsiung, 30.03.

Szeroko zachwalane i reklamowane zaćmienie - pomimo pobytu w północnej części Norwegii, gdzie miało być ono niemal całkowite i widoczne z każdej możliwej dziury, góry i doliny - niestety mnie ominęło. 
Bo akurat w czasie gdy zaczęło się ściemniać i słońce właśnie było pożerane przez mitycznego smoka - zerwał się wicher, niebo zasnuło chmurami, a z chmur ołowianych spadł kopny śnieg. Przecząc dosadnie ludowej prawdzie, że podczas zaćmienia nawet wiatr ze strachu chowa się w mysiej dziurze. Więc mogłam se pooglądać - fazę końcową, prych. Byłam rzecz jasna niepocieszona, bo być może następną okazję powitam z galopującą sklerozą i awanturą że kto mi gasi światło w porze zabawy z teletubisiami.

Ale - nie martwiłam się za długo, bo oto okazało się, że odsetek muzułmanów i innych innowierców w Skandynawii wystraszył norweskie trolle i potwory odpowiedzialne za pożeranie ciał niebieskich i ogólny Armageddon zwany tutaj (tzn na lodowym wygwizdowie) Ragnarokiem. I że trolle, olbrzymy, walkirie i kto się tam jeszcze nawinął - chyba postanowiły szukać nowych rynków na towary bajkowe, i wyniosły się do Azji.
A że jak Azjaci nie do końca wiedzą jak coś zrobić to robią dziwacznie, w wersji "prawie robi różnicę"... Zaćmień słońca u nich nie aż tyle się zdarzyło na Tajwanie, żeby się napraktykowali, to jak zaczęli pomagać modłami i rękodziełem - to im wyszło...
No wiecie, jak te pierwsze chińskie butki szyte po dwa lewe w parze, jak kiepskie podróbki z ery przed skokiem technologiczno-kopistycznym. Zaćmienie im wyszło - na odwyrtkę. Miało czarne zakryć białe i pozostawić pierścień ognisty, a jakoś tak coś się w projekcie szmyrgło czy jak - i wyszło im gorzejące słońce na tle czarnej dziury, tfu, plamy. I tęcza dookoła, to dla lepszego efektu, albo jako gratis.


No. 
Zauważyły to głównie tajwańskie dzieci i obcokrajowcy - dzieci z powodu braku smartfonów, obcokrajowcy - bo zazwyczaj są bardziej spostrzegawczy w kwestiach nie objętych procedurą standardową. 
"To" jakby katastroficznie i zacmieniowo (w negatywie) nie wyglądało- z zacmieniem jako takim nie ma nic wspólnego. Żadne ciało niebieskie nie rzuca cienia na ziemię, itp itd.
Fachowo nazywa się to "halo 22 stopni" - i jest prozaicznym efektem załamywania sie światła na kryształkach lodu w wysokich partiach atmosfery. I choć z trollami, walkiriami, smokami nie ma tak na prawdę nic wspólnego - to ja i tak wymyślę temu zjawisku drugie dno.

niedziela, 29 marca 2015

Co Chińczycy wiedzą o Europie - czyli norweskie wkręty panny M.

Tak się mi życie potoczyło, że zamiast trybikiem w dużej międzynarodowej firmie zostałam opiekunem i przewodnikiem wycieczek chińskich turystów w Skandynawii. Zamieniłam marzenie o własnym boksie w korpo-kubikolandzie na autokary pełne skośnookich turystów domagających się atrakcji i zakupów w markowych butikach - na odludziach Nordkapu na przykład.

Czasem padają dziwne pytania, jeszcze dziwniejsze odpowiedzi również. Czasem moja inwencja twórcza wręcz mnie przeraża. Dziś, z okazji zbliżającego się Prima Aprilis moje najlepsze farmazony sprzedane biednym nieświadomym niczego Chińczykom (aczkolwiek na ich własne życzenie, w związku z trudną sztuką mówienia "Nie" po chińsku, której do dziś nie opanowałam).

Farmazon pierwszy - czyli po co Skandynawom lampy na oknach?

Gdy północną Norwegię i Szwecję zaczyna spowijać zwyczajna jesienna ciemność, a słonko wychyla się tylko na chwilę nie chcąc nawet patrzeć na oszronioną, niegościnną ziemię pośród lasów i fiordów - w oknach domków pojawiają się jaśniejące lampy - zwykłe i takie w kształcie piramidy, adwentowe.

Moi Chińczycy wypoczywają w hoteliku w Tromso, zmordowani długą wycieczką na farmę reniferów, a ja przygotowuję wykład i animacje na jutrzejszy dzień (tak moi drodzy, Chińczycy w grupach turystycznych wymagają sporego nakładu uwagi i organizowania im gier i zabaw niczym przedszkolaki), gdy nagle przy automacie do kawy zaczepia mnie recepcjonistka z pytaniem, czy udostępnić nam wejście na taras, bo ma być zorza od około 23 do chyba 1 nad ranem.
Oczywiście, nie przepuszczę moim podopiecznym - bo jest nadzieja że będą odsypiać zorzy podziwianie w autobusie i nie będą mnie zamęczać pytaniami, prośbami, interpelacjami, wnioskami i zachciankami, więc 22.30 robię obchód pięterka połączony z waleniem w drzwi i wołaniem:
"Wstajemy, wstajemy, dziś specjalnie dla nas pokaz zorzy polarnej na tarasie, wstajemy!". Grupa stawia się w komplecie, opatulona w czapy, szale i skafandry oraz wyposażona w najwypaśniejsze środki i sprzęty służące utrwalaniu na wieki ulotnych chwil urlopu. Pojawia się i gwiazda wieczoru - najpierw jako szara podłużna chmura przecinająca nieboskłon, szybko nabierająca charakterystycznej zielonej barwy, tańczy, gnie się i wiruje, migoce i hipnotyzuje...

Po dwóch godzinach schodzimy z tarasu - wymarznięci, ale i pełni po uszy wrażeń estetycznych. Przy automacie z kawą zaczepia mnie nieco zaniepokojony Mister Li, stojący na czele sporej grupki lekko podekscytowanych mężczyzn.
- Majia, czy hotel jest odpowiednio zamknięty i zabezpieczony? Wiesz, okna, drzwi, ściany?
Ki pieron - myślę, bo nie dalej jak wczoraj upominali się o pootwieranie wyjść ewakuacyjnych, żeby jarać spokojnie na schodach pożarowych, żeby nie męczyć się spacerami do recepcji i na zewnątrz w celu zadymienia spokojnego Tromso (bo w pokojach straszą spore kary za palenie i nie-daj-bóg aktywację alarmu). Mister Li tymczasem kontynuuje:
- Bo wiesz, my jesteśmy nieco zaniepokojeni o nasze bezpieczeństwo, to już poważna sprawa. Wszak zorza polarna się pojawiła, to przecież na pewno pojawią się niedźwiedzie polarne. A my wiemy, że to bardzo groźne zwierzęta, wielkie i w ogóle. No i dlatego chcemy się upewnić, że nasze bezpieczeństwo nie jest zagrożone!
Zastanawiam się gorączkowo co tu robić. Tłumaczyć, że niedźwiedzie polarne luzem chadzają tylko po położonym hen daleko na morzu Svalbardzie? Zamknąć komisyjnie drzwi i okna i ryzykować, że zestresowani Chińczycy zaczną palić w zaryglowanych pokojach i uruchomią alarm pożarowy? O nie, niedoczekanie. Spoglądam w popłochu na hol i automat z kawą, na okna - i olśnienie.
- Mister Li, oczywiście że dbamy o wasze bezpieczeństwo.Wiecie, Norwegowie to taki naród, który z niedźwiedziami polarnymi ma do czynienia na co dzień i wypracował sobie liczne taktyki radzenia z problemem niedzwiedziowym. Widzicie te lampki - schodki na oknie? Zobaczcie, stoją w w każdym domu, i nawet w sklepach. Bo te lampki to nie tylko dekoracja! One mają wbudowane takie malutkie urządzenia, które pod wpływem ciepła emitują dźwięk niesłyszalny przez ludzi, ale odbierany przez niedźwiedzie - i ten dźwięk odpędza je precz od obejść ludzkich, i to od setek lat. Więc możecie spać spokojnie, i na papierosa wychodzić bez kusz, włóczni i noży.
Chińczycy kiwają głowami i ciamkają z zachwytu - patrzcie no jaki sprytny naród z tych Wikingów, wymyślili lampy anty-niedźwiedziowe!

Farmazon drugi - czyli norweskie pingwiny.
Tym razem spacerujemy nad brzegiem morza w pięknym miasteczku Alesund i "napawamy się scenerią". Chińczycy marudni, bo świeżo po wylądowaniu mają kaca od nadmiaru czystego powietrza, więc gremialnie smęcą i narzekają - że wybrzeże za duże, że wiatr, że woda zimna, że kwiatki nie takie, że palm brak, że śniegu i gór lodowych też brak, że kiosku z wyżerką nie ma, że plaża nie taka, że nie ma żadnych skuterów wodnych i innych zjeżdżalni do zabaw... Pomału trafia mnie szlag, ale na buzi uprzejmy uśmiech numer 8.
Grupa rozpełza się, część panów udaje się za sterczący klif w celu ulżenia pęcherzom i nałogom, i nagle jeden z nich, kaszląc wypada zza skały kurcgalopkiem i pokrzykuje: "Pingwiny! Pingwiny! Tam są pingwiny!"
Półprzytomnie zastanawiam się - jakie pingwiny? Bo w Norwegii te ptaki spotyka się albo w ZOO, albo w stacjach antarktycznych zlokalizowanych na biegunie południowym, tak jakby trochę daleko od zachodniego wybrzeża Norwegii. Grupa odporna na moje dylematy moralno-geograficzne rusza z kopyta w kierunku wskazanej atrakcji, chcąc nie chcąc - truchtam za nimi. Faktycznie - na przybrzeżnej wysepce kołyszą się dreptające czarno-białe sylwetki, w powietrzu kołują zaś potężne mewy zwane pterodaktylami i drą dzioby przenikliwie skrzecząc. Chińczycy w ekstazie - Iphony i lustrzanki przegrzewają się zapisując terabajty obrazkowych informacji. Pingwiny! Co za wspaniały początek wycieczki! Może jeszcze zatańczą, jak w "Tupocie małych stóp"? Ależ słodkie, cudowne, ach!

Nie są pierwszymi osobami, które popełniają błąd w klasyfikacji ptactwa. Na falach Morza Północnego kołyszą się bowiem... maskonury, zupełnie z pingwinami niespokrewnione i z bliska nawet niepodobne. Podobną historię o spotkaniu z mini-pingwinami opowiadała mi już niejedna osoba, zwłaszcza nie pochodząca z zimnej Skandynawii i faunę tamtejszą znająca słabo.

Walczę sama ze sobą - powiedzieć, że to nie "penguin" a "puffin", sprawić, że moi podopieczni poczują się oszukani i nabici w butelkę, a nade wszystko upokorzeni publicznie przez norweską przyrodę i przewodniczkę wycieczki? I rzecz jasna, wypłynie to w ewaluacji, więc o premii i szczodrym napiwku będę mogła zapomnieć? O nie!
Nagle któryś z obdarzonych bystrzejszym spojrzeniem turystów pyta:
- Dlaczego te pingwiny tak dziwnie pływają, nie skaczą? I po brzegu też chodzą tak inaczej?
Na końcu języka mam szczerą, brutalną prawdę i perspektywę gigantycznego focha, gdy znów, padający znikąd promyk słońca zamyka mi dziób i oślepia moralny imperatyw.
- Wiecie, bo to są specjalne pingwiny. Na pewno słyszeliście, że Norwegia to kraj bogaty, szczodry i ekologiczny, prawda? Norwegowie słyną z troski o przyrodę, a także z tego, że wspierają rozliczne inicjatywy charytatywne, na przykład w ramach WWF, Unesco czy Unicefu? I właśnie, to jest przykład takiego projektu młodych norweskich naukowców. Otóż, niedaleko stąd znajduje się centrum badawcze "Muzeum Oceanu" do którego pójdziemy jutro. I właśnie tam realizowany jest taki projekt ochrony zanikających gatunków, wolontariusze zbierają okaleczone i upośledzone pingwiny, które w naturze na pewno by nie przeżyły, A w tym centrum są one leczone, rehabilitowane i potem po powrocie do dobrej kondycji mogą wrócić do życia tam, skąd je zabrano, czyli na biegun południowy, w okolice norweskiej stacji polarnej "Troll"... 

Więc, jeżeli kiedykolwiek będąc w Azji usłyszycie o "niedźwiedziowatych lampach" albo "specjalnych programach ratowniczych dla niepełnosprawnych pingwinów" - przytaknijcie, bo gniew oszukanych Chińczyków może być straszliwy...


piątek, 13 marca 2015

Bajki Tysiąca i Jednej Polki - Bajka 11. Dziewczynka w czerwonym kubraczku

Poniższy post powstał w ramach projektu "BAJKI TYSIĄCA I JEDNEJ POLKI" Klubu Polki na Obczyźnie, który dedykowany jest Karince oraz jej siostrze Ali. Dziewczynki aktualnie nie mają możliwości by podróżować, dlatego zabieramy je w baśniową podróż po świecie z dziecięcych snów.
Istnieje mapa bez krańców świata - są na niej wszystkie kontynenty, miasteczka i wsie, ale jako że zawieruszyła się w bibliotecznym dziale baśni, nabyła magicznych cech: jeśli się na niej stanie, potrafi porwać ze sobą w najbardziej odległe miejsce.

Byli tacy, którzy próbowali przedostać się mapą na skróty na Wielką Rafę Koralową u brzegów Australii, na szczyty Himalajów, a nawet do sklepu obuwniczego dwie przecznice dalej. Te próby jednak kończyły się fiaskiem, bo żaden ze śmiałków nie odkrył, że na wyprawę mogą wybrać się tylko dzieci. Czternastoletnia Ala i jej ośmioletnia siostra Karina poznały także inny sekret mapy - nie da się nią podróżować w pojedynkę. Dziewczynki dobrze wiedzą, że trzeba razem usiąść na wygniecionym papierze i mocno złapać się za ręce i dopiero wtedy otworzy się przed nimi droga. Dokąd tym razem? Jak zwykle tam, gdzie ktoś na tę dwójkę będzie czekał. Tak jak tutaj.

Dziewczynki siedziały w sypialni,pochylone nad mapą.
- Gdzie dziś polecimy?- spytała Karinka
- Nie wiem, gdzie chcesz lecieć, bo ja bym poleciała gdzieś w góry... - Ala też nie była pewna.
- Nie chce w góry, chce w jakieś wesołe miejsce, gdzie można będzie pośpiewać, zatańczyć, i gdzie będzie dobre jedzenie... rozmarzyła się Karinka, potrząsając krótkimi ciemnymi włosami, jak czekoladową chmurką
- Może do Hiszpanii? W Hiszpanii było fajnie! Albo do Włoch, we Włoszech są takie pyszne lody i śpiewający gondolierzy... - Ala podchwyciła pomysł siostry.

Dziewczynki rozłożyły mapę, chwyciły się za ręce. Nagle coś zaświszczało, zahuczało, dziwny wicher zaszeleścił mapa. Błysnęło - a gdy blask lekko przygasł, dziewczynki wcale nie siedziały na weneckim moście - tylko tkwiły po kostki w puszystych, sypkich liściach tuz kolo malej polanki gdzie ktoś uwił sobie ogródek. Z drzewa nad nimi zwisała nieduża małpka z pomarszczonym pyszczkiem i patrzyła, bystrym, okrągłym oczkiem.
Hej małpko, gdzie jesteśmy? Czy to Hiszpania? Czy ty masz być naszym przewodnikiem...? - zapytała Ala,
Małpka zamiast odpowiedzieć, zerwała się do skoku i zniknęła miedzy gałęziami.
Dziewczynki rozejrzały się, ale krajobraz niewiele im mówił - zielona dżungla, kolorowe kwiaty, chmary motyli, mała altanka i spadzisty klif mogły znajdować się wszędzie. Na horyzoncie majaczyły się dalekie sylwetki statków,  za male żeby dojrzeć nazwę lub banderę. Szukając ochrony przed palącym słońcem, siostry weszły pod dach altanki - a tam niespodzianka, na ławeczce siedziała czarnowłosa dziewczynka i wykrzywiała się komicznie do lusterka, aż skośne oczka zmieniały się w kreseczki a nosek - w pomarszczony guziczek. 

Nie wyglądała na Hiszpankę, z fryzura w dwa bułeczkowate kucyki z czerwonymi kokardkami i w czerwonym błyszczącym kubraczku z wysokim kołnierzykiem- wyglądała zdecydowanie na Azjatkę.
- O, jesteście już, super! Pobawicie się ze mną? - pisnęła po polsku i zaczęła podskakiwać na ławce. Dziewczynki popatrzyły na siebie, kiwnęły głowami.
- Mam na imię Meili, to znaczy Piękna, a wy?
- Karina, Ala - przedstawiły sie.
- Kaaaa -lii -naa. Nie, Kaa-dldldldldllll-iiii-na? Strasznie trudne imię, ale podoba mi się. Aa-la, to jest za to takie ładne i tak łatwo je powiedzieć. No, to chodźmy, bo mi tak strasznie nudno tu samej, nikt nie ma czasu się ze mną pobawić. Wszyscy są zajęci, sprzątają albo robią lampiony, albo kupują nowe ubrania, albo stoją w kolejce w banku wymienić pieniądze na nowe I błyszczące, a wszystko tylko dlatego że już zaraz będzie Nowy Rok... I trzeba wszystko zrobić jak najlepiej, żeby Kuchenny Bóg nie naskarżył...
- Jak to Nowy Rok? Przecież Nowy Rok był już dawno temu?
Meili popatrzyła poważnie, i pokręciła głową: 
- Chiński Nowy Rok, Rok Konia zmieni się w Rok Kozy...
- Chiński? To gdzie my w ogóle jesteśmy? W Chinach?
- Nie, na Tajwanie. To taka wyspa....
- Wiem – wyrwała się Karinka – Byłyśmy tutaj!
- Tak, tak! Znalazłyście tą głupiutką pandę Coco, co się ciągle gdzieś gubi. Moja mama też o tym słyszała i dlatego pozwoliła mi się z wami pobawić, bo ona też jest bardzo zajęta. I powiedziała, że wy na pewno umiecie pływać, więc możemy się razem pobawić na brzegu morza, bo tajwańskie dzieci boją się wody i nikt nie chce się ze mną bawić na brzegu... - Meili trajkotała jak maszynka, ciągnąc Alę i Karinkę stromą dróżką w dół klifu, na maleńką plażę pokrytą czarnym piaskiem. Kiedy mała na chwilę przerwała, szarpiąc się z zapięciem sukienki które nie chciało przejść przez głowę – Ala w końcu doszła do słowa:
- Na Tajwanie przecież wszyscy mówią po chińsku, więc dlaczego ty mówisz po polsku?
- Bo moja mama zna bardzo dużo języków, i mnie też nauczyła, bo to ważne żeby umieć rozmawiać z ludźmi z innych krajów. – Meili uśmiechnęła się szeroko, aż jej oczka zamieniły się w przecinki. - A teraz chodźmy się pobawić, bo za chwilę zrobi się późno!
Meili pokazała im jak łapać kraby specjalną siatką. Wcale nie było to łatwe – kraby sprytnie chowały się między kamieniami, a na dźwięk najlżejszego szelestu rzucały się do ucieczki wykorzystując napęd na sześć łap I szczypce. Meili wcale nie pomagała, bo piszczała radośnie I machała rękami na widok każdego wypatrzonego skorupiaka – ale Karinka machała siatką na kiju niczym prawdziwy pogromca pająkowatych stworków. Ala obrała inną taktykę, o której czytała w książkach: przyczaiła się indiańskim sposobem, zastygła całkiem nieruchomo, aż kraby zaczęły ją brać za kolejny kamień – i wpełzną same do siatki.
Kiedy znaleziona na plaży miska zrobiła się pełna złowionych skorupiaków – Meili odtańczyła taniec zwycięzcy bitwy krabowej, a dziewczynki pomogły jej kręcić piruety i podskakiwać z odpowiednim przytupem  – i wypuściła całą zdobycz, obiecując  uciekającym krabom, że wróci jutro i znów się pobawią w łapanie. Po czym raźno wskoczyła do wody, opryskując siostry fontanną słonych kropel. Dziewczynki we trzy spędziły długie chwile chlapiąc się na płyciźnie, skacząc przez fale i zwyczajnie unosząc się nieruchomo na kołyszącej powierzchni. W końcu Meili zaproponowała żeby wybrać się po coś do jedzenia, bo niedaleko przy świątyni odbywa się noworoczny targ I sprzedają tam wszystkie rodzaje przysmaków, których jej nowe przyjaciółki powinny koniecznie spróbować.
Na targu faktycznie – stoły i stoiska uginały się pod bogactwem przekąsek. Czegóż tam nie było! I pierożki z mięsnym lub warzywnym nadzieniem, i bułeczki na parze pełne słodkiego farszu z czerwonej fasolki, i śmieszne lody z kruszonego lodu polewanego i posypywanego wszystkim, na co tylko wskaże się palcem, i owoce na patyku w błyszczącej polewie, a nawet – ślimaki smażone w skorupkach, z których trzeba je było wyciągnąć specjalnym ruchem języka. 
Widać było, że małą Meili wszyscy tu znają, bo gdy tylko pojawiała się koło straganu, zaraz w jej rączkach lądowała spora porcja specjalności kramiku, którą dziewczynka dzieliła sprawiedliwie na trzy. Przekupnie ciekawie gapili się na dwie białe dziewczynki, a co odważniejsi próbowali głaskać jasne włosy Ali i rozwichrzoną czuprynkę Kariny….Siostry grzecznie uśmiechały się do wszystkich I powtarzały “Nihao” czyli “dzień dobry” oraz “Sie-sie” czyli dziękuję, a skośnoocy sprzedawcy bili im brawo. Objedzone do granic możliwości Karinka i Ala oraz niestrudzenie trajkocząca Meili zatrzymały się przy loteryjkach i zabawkach, świetnie się bawiły próbując wrzucić drewniane bransoletki na butelki oddalone o kilka metrów lub złowić krewetki z przyczepioną do pleców karteczką z nagrodą. Nie wygrały co prawda nic, ale miały ochotę spróbować jeszcze raz, gdy nagle przez gwar targowiska przedarło się głośne dudnienie i przenikliwy brzdęk metalowych instrumentów. Podekscytowana Meili, szybko pociągnęła dziewczynki w stronę obwieszonej lampionami i lampkami choinkowymi świątyni, piszcząc przy tym “Będą tańczący bogowie! I teatrzyk”
Dziewczynki nie rozumiały za wiele – ale posłusznie podreptały za Meili, której czerwony kubraczek migał pomiędzy tłumem. 
Tańczący bogowie okazali się być przebranymi tancerzami, kiwającymi się w rytm dyskotekowych rytmów, potem wielkogłowe kostiumy zastąpili chłopcy z trąbkami, w fantazyjnych strojach i kostiumach, którzy biegali po scenie imitując walkę na wielkie miecze. 


Choć dialogów nie dało się zrozumieć, cale widowisko było ciekawe Warto było zostawić połów krewetek. Tylko Meili gdzieś zniknęła. Nigdzie nie widać było jej kubraczka ani bułeczkowatych kucyków, nie było słychać trajkotania do którego przez cały dzień uszy Ali i Kariny zdążyły przywyknąć. Dziewczynki rozglądały się wszędzie, weszły nawet do świątyni – ale bezskutecznie, koleżanka po prostu jakby rozpłynęła się w powietrzu.
Tymczasem do wnętrza świątyni weszła grupka turystów, a ich przewodnik po angielsku objaśniał historię patronki – bogini Mazu, której figura spod półprzymkniętych powiek ze spokojem obserwowała modlących się Tajwańczyków i ciekawskich obcokrajowców.

Mazu jest boginią morza, patronką rybaków i żeglarzy, a na Tajwanie uważamy ją za specjalną boginię naszej wyspy. Tak naprawdę Mazu, podobnie jak wielu chińskich bogów, była zwykłym człowiekiem – córką I siostrą rybaków z małej nadmorskiej wioski. Choć sama nie wypływała w morze, Mazu starała się pomóc ciężko pracującym mężczyznom. Gdy nadciągał tajfun albo pogoda zmieniała się na gorszą – ubierała się w jaskrawoczerwoną suknię I stała na brzegu dopóki ostatnia z łódek nie wróciła do bezpiecznego portu. Mazu miała ponadto sepcjalny dar – potrafiła podróżować we snie. Jej ciało spało bezpiecznie w domu, a dusza w okamgnieniu pokonywała dowolny dystans, spiesząc na ratunek potrzebującym. Zdarzyło się pewnego dnia, że nadszedł niespodziewany sztorm, a łódka należąca do rodziny Mazu nie wróciła do portu. Mazu siedząc nad krosnami przysnęła – I zaczęła ratować ojca I braci uwięzionych w tonącej łodzi... Wyciągnęła ojca, jednego brata, drugiego... Niestety, matka dziewczyny zauważyła, że ta leni się nad krosnami – i obudziła ją. Najmłodszy brat został więc sam, na łasce żywiołu. Odtąd Mazu ślubowała na wieki wieków pomagać rozbitkom, rybakom i żeglarzom..."
Nagle Karina szturchnęła Alę - “Patrz!”. Z malowidła umieszczonego nieco obok ołtarza patrzyła na nich znajoma buzia z dwoma bułeczkowatymi kucykami – Meili. Dziewczynka z obrazu mrugnęła i pokazała paluszkiem na buzię – ciiii!
Siostry wybiegły na placyk przed świątynią, zza rogu wypadła na nich Meili, trajkocząc jak gdyby nigdy nic: “Moja mama chciała was poznać i mówi że bardzo się jej podobacie. I ja też się cieszę że mogłyście się ze mną pobawić, i mam nadzieję że wpadniecie jeszcze w odwiedziny, bo chciałam wam pokazać tyle różnych rzeczy...” Za Meili szła dostojnie piękna kobieta o zamyślonej twarzy, ubrana w długą czerwono-złotą skunię suknię, dokładnie taka sama jak posąg w świątyni.

- Dziękuję wam, dziewczynki, za opiekę nad moją córką.
- Yyyyy.... Ale jak to? - zdziwiła się Karinka. - Córka bogów?
- Tak, to proste. Chińscy bogowie żyją jak ludzie, lubią się bawić, tańczyć i jeść smaczne rzeczy, niektórzy nawet mają rodziny. A czasem nawet będą musieli chodzić do szkoły, jak Meili za rok.
- Córka bogów... To dlatego Meili potrafi mówić po polsku, prawda?
- Prawda. My, bogowie zanim zostaniemy prawdziwymi bogami, musimy zdać egzaminy... I musimy rozumieć ponad sto języków, bo przecież na naszej drodze spotykamy nie tylko Chińczyków... A teraz proszę, Meili, pożegnaj dziewczynki, bo ich przygoda na Tajwanie dobiega końca i bóg od podróży chce wysłać je do domu... Do zobaczenia, szczęśliwych podróży!
Znów zaszumiało, zaszeleściło, błysnęło... Mapa zafalowała, a trzymające się mocno za ręce Ala i Karina siedziały na podłodze sypialni. I tylko trzymany w ręce patyczek z truskawkami w słodkiej polewie przypominał im, że jeszcze chwilkę temu bawiły się z córką bogini Mazu.


niedziela, 1 marca 2015

Statystyczne wykwity analityczne - czyli jak odkryć mojego bloga

Myślałam, że "kupa wieloryba" długo nie doczeka się godnego następcy przebijającego absurd i odległość od rzeczywistej tematyki mojego bloga.
Ale jako że ludzka kreatywność nie zna granic, a słownictwo jakiego używam bywa niekonwencjonalne zarówno pod względem metaforyki, skojarzeń, gramatyki jak i leksyki... to jednak ludzkość udowodniła mi błąd logiczny w całkiem szybkim tempie.
Z pomocą przyszło mi narzędzie zwane słodko "analem" albo "analem poszerzonym" w blogerskim gronie - czyli Google Analytics. Niestety, po ostatniej aktualizacji, kiedy mój komputer i Google zwłaszcza - zaczął ze mną rozmawiać po norwesku (nie pytajcie, po prostu pewnego dnia obudziłam się z kompletnie niezrozumiałymi komunikatami w narzeczu naftowego bogactwa i socjalnej troski) nie jestem w stanie wydobyć ostatnich ciekawostek. Jakiś troll prosto spod ścieków Asgardu ukrył je w trzewiach i basta. Ale - i tak uzbierało się trochę :D 

Zatem - do dzieła. Oto, co kieruje ludzi na blog o Tajwanie, życiu na Tajwanie, studiach na Tajwanie i nauce chińskiego.
O ile rozumiem fetyszystów księżniczek o bardzo obfitych kształtach - tak, kiedyś, w słynnym wpisie o wielorybie (bez kupy) użyłam zdjęcia i podałam odnośnik, o ile dysponuję wiarygodnymi opisami perypetii z tajwańską pocztą, o ile rozumiem kwestie przebierania dzieci za słodką kaczuszkę na Karnawał, o ile popełniłam wpis o wizycie w Zoo w Kaohsiung pod tytułem będącym cytatem z dziecinnej piosenki, o ile opisywałam szkielet nie syreny ale walenia wiszący w muzeum w Palau, a o azjatyckich nastkach wspominam regularnie , tak za cholerę nie wiem "gdzie leży petu" (Peru i mój peruwiański adorator? pet? Petunia?) a o gnijącej skórze pod brzuchem mogę powiedzieć tylko jedno : Kąp się częściej, wycieraj i nade wszytsko idź do lekarza.
Kim jest Nick Zhufakira nie wiem, może ktoś mnie oświeci...

Pojawiły się tu też czarne panie lejdibojs. Baaaa, pojawiło się więcej odnośników o tematyce erotyczno-obyczajowej:

O długopisach pisałam tu. Nie kłują ani nie wykują na blachę materiały na klasówkę, ale za to są niepomiernie słodkie i pomysłowe, jak cała reszta tajwańskich gadżetów naukowych. O kosmitach na Tajwanie pisałam kilkukrotnie - raz o nieistniejącym już "kosmicznym miasteczku Star Trek" w Sanzhi pod Taipei, raz o istniejących jeszcze resztkach dyniokształtnych ufo domków, i raz o tajemnicy z wioski mojego imienia. Tak nawiasem mówiąc, lubię każdą z tych notek i kiedy tylko się pojawia na pasku - wracam do nich.
Ale skąd gejowskie oferty starszych panów na moim blogu - tego zupełnie nie wiem. Mam mizerne rozeznanie w tej dziedzinie i nie chcę go poszerzać, nawet w trosce o poczytność. W trosce poczytalność własną :D
Część z pytań do wujka Gógla mogła zostać wyjaśniona na moim blogu:

Pisałam o właściwie każdej z podniesionych kwestii (poza polskimi pająkami i Nikiem Zhufakirem). Nie wiem, czy małpka to prosta autokorekta we wprowadzaniu tekstu (na tablecie i w telefonie walczę z tym jak mogę, bezskutecznie niestety...), czy ma jakieś głębsze znaczenie astrologiczno- metaforyczne. W każdym razie miło mieć świadomość, że moja pisanina ma nie tylko wymiar rozrywkowy ale i praktyczno-edukacyjny.

A teraz na koniec - zwycięzca tej edycji "Niespodzianek z Wyszukiwarki"

Jak wam się wydaje - wygrywa z kupą wieloryba? 


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...