środa, 17 grudnia 2014

Mój pierwszy hejter z bandy pokemonów

Miało być o Filipinach i niebiańskich plażach tudzież smagłych torsach umięśnionych ratowników, ale... oto w komentarzach do oclenia, tfu, ocenzurowania, zmodernizowania i zatwierdzenia znalazłam swoje pierwsze (w dwuletniej historii mojego blogowania) wiadro żółci, jadu i wymiocin zielonej zazdrości.

Zazwyczaj bowiem czekały tam na mnie (w folderze Nowe lub Spam) - propozycje schudnięcia (dziękuję, mam już swoją dietę i talię osy, czasem szerszenia lub trzmiela), jakieś dziwolągi wyplute przez translator a stanowiące impresję na temat... hmmm, najstarsi górale też mają problem z rozkminą, czasem szczodre oferty majorów amerykańskiej armii w Iraku (piszacych z łotewskich adresów mailowych) proszących o pomoc wyciągnięciu taaaaaakiej gotówki z jakiegoś banku z solidnym wynagorodzeniem za ową pomoc itp, a także sposoby na powiększenie mojego penisa i te pe. Oto przykłady, akurat penisów na stanie nie miałam, więc wrzucam co nadlecieło:

Zatem, piję sobie herbatkę, zagryzam bułeczką parową z farszem ostro-kapuścianym, i cała radosna klikam na dwa nowe komentarze i....

Taddam! Ta-duuuum! Psssss!

Oto mym oczom niewierzącym w co widzą się ukazała krótsza i dłuższa wypowiedź pisemna, od najwidoczniej tej samej osoby, z tym samym @, nickiem i IPkiem, wyglądająca tak:
No nic tylko siąść w kącie, pochlipać i się pociąć ze wstydu. Aha, i worek pokutny na głowę zadziać, wytarzać się w chilli i tequili. Nad polszczyzną, mizernym poziomem intelektualnym i głupotą. Tak, jest mi wstyd, za Polskę i Polaków - dlatego, że takiego trolla wydały i jeszcze wbiły do tępego łba podstawy czytatości z pisatością, a ponadto rodzicom pozwoliły uzyskać wystarczający dochód, aby trollowi komputer kupił. Albo dostał w "Szlachetnej Paczce", od sponsora. Mam nadzieję bowiem, że troll to gimbaza i ma szansę na jakiś rozwój w przyszłości, wtórne sfałdowanie tej główki kapusty noszonej pomiędzy uszami. Jak to dorosły człowiek, to no cóż... Wyrazy współczucia dla rodziny.
Zresztą nieważne.
Chwilę poturlałam się ze śmiechu po podłodze, czytając owe wysokiej klasy i poziomu (przynajmniej w ocenie autora/autorki) - wypociny.
Tak, jestem głupia i mam flaki zamiast mózgu. No i co z tego? (Aaaa, to stąd te "ludzkie flaki" w wynikach wyszukiwania! Wyjaśniła się wielka zagadka kreskówek)
Tak, jestem wieśniarą, nawet z hektarami ziemniaków i cebuli, i do szkoły miałam pod górkę najwidoczniej - bo moje kompetencje językowe w użyciu języka polskiego nie umywają się tych z komentarza. Ani ciut, ciut. Nawet pijana w sztok nie umiem takiego arcydzieła fleksji, składni, ortografii i logiki wypowiedzi wypłodzić. Nie mówiąc już o słownictwie, frazeologii itepe. Nawet gdyby mi cała rodzina pomagała - bo sama nie podołam doczołgać się do tego poziomu.
Tak, jestem debilem, który wyjechał za granicę i robi z siebie wariata. Najbardziej ubawiło mnie to, w kontekście sprawdzenia IP mojego pokemona. 
No dobra, może użył VPN... To w końcu nie aż tak skomplikowana procedura, nawet średnio rozgarnięty orangutan da radę obsłużyć i poudawać że jest na drugim końcu świata.
Tak, moi Czytelnicy to takie same jak ja emocjonalne popaprańce i osoby ze specyficznym poczuciem humoru oraz odpowiednim IQ. Rzecz jasna, ciut wyższym niż ten prezentowany przez amebę. No. To nawet możemy związek zawodowy założyć. Albo partię polityczną, dzięki ci trollu za wskazanie tej drogi w życiu.

Chwilę zastanawiałam się, czy to aby nie wspomniane kiedyś przeze mnie panie z "Cudu Kawai" aka duetu "Oriental Queens" odpowiedziały stadnie, gromadnie i zabójczo niczym nindżowie na kocich łapach. Bo akurat skomentowano tak bezlitośnie, łamiąc moje serce niewinne i samoocenę, i wrażliwość i w ogóle noooo - wpis w którym nieco popastwiłam się nad owymi królowymi internetu i światowej klasy specjalistkami od kosmetyków azjatyckich. Ale, pewności nie mam, może to ktoś z osieroconego stadka pokemonów Anny DwaKoty (zamknięty już niestety blog o japońskiej wsi).
Kimkolwiek by nie był ów troll, karmić go nie będę. Komentarze idą przez moderację, więc szanse na siarczyste bluzgi w moim królestwie - znikome. Ale...
Tak sobie myślę - może rozpocznę cykliczny przegląd "Z blogiem wśród trolli"? Będę najbardziej soczyste kawałki publikowała, z komentarzem  oczywiście, tak dla jaj? Dokładnie tak jak pokazuję rodzynki ze statystyk...

Co wy na to? Zatem, trollinko, masz szansę zabłysnąć.
A na Filipiny zabieram was jutro. I tak parę razy do świąt, bo pogoda w Polsce paskudna, więc słońce, palmy i kokosy -zalecane.

środa, 10 grudnia 2014

Cosplayowo :D - czyli Azjaci w przebraniach

Kiedyś Modliszka przy okazji popisów moich japońskich kolegów z okazji Szkolnych Urodzin zapytała czy cosplay jest na Tajwanie tak popularny jak w Japonii. Zgodnie ze stanem wiedzy na tamten moment odpowiedziałam - że już nie. 
Owszem, kiedyś był wiodącym tak hobby gimnazjalistów, licealistów i studentów, że w parkach co rusz można było spotkać przebierańców, Czarodziejki z Księżyca w wersji skośnookiej itp, ale - że fala nadmiernego zainteresowania ma już swoje apogeum za sobą. I ciężko spotkać masowe ilości przebierańców na ulicach czy w parkach, bo kosplejowanie odbywa się najczęściej w domowym zaciszu. A cospleyowe ciuszki można kupić za "Śmiesznie niskie pieniądze" - przynajmniej  tak mówili Japończycy. A że dla Japończyka poza Japonią niemal wszystko będzie śmiesznie tanie to inna para kaloszków. Ale wróćmy do tematu.

Cosplay pokrył się kurzem i zniknął w pomroce spowijającej zeszłoroczne trendy...

Po czym przypadkiem przejeżdżając obok Pier2, w drodze na gargantuiczną michę lodów owocowych - ujrzałam dziki tłum kreskówkowiczów. Towarzyszył mu rzecz jasna jeszcze dzikszy i liczniejszy tłum niepoprzebieranej publiki - ale sumarycznie, kłębiło się tam sporo luda, z rzucającymi się w oczy jaskrawymi perukami i odjechanymi ciuszkami. Przetarłam oczęta, uszczypałam się w pulchniutki przegub i dokonałam rachunku sumienia w kwestii spożycia ostatnich posiłków - bo może to z głodu mam wizje i omamy? E nie. Oni są prawdziwi. Superaśnie.
Nie, nie jestem aż taką fanką diety ścisłej i "degenerujących młody umysł kreskówek o zwyrodnialcach i seksualnie niepokojących dziewczynkach z wielkimi oczami" (yyyy ??? - tak określił to z ambony mój ksiądz od nauki religii w liceum) żey sobie odpuścić być może ostatnie w tym roku lody mango.
Zatem wszamałam swoją michę, oblizałam się i zwróciłam z typowo przyziemnych spraw gastrycznych ku duchowości i odchamianiu się w artystyczno-kulturalnej okolicy Pier2. No i dotarłam. Część atrakcji była słono płatna, ale klu - czyli przebierańcy pelentali się za free i cosplejowali.
Czym jest cosplejowanie? Ano, sprowadza się do zrobienia sobie stroju wzorowanego na jakiejkolwiek kreskówce i gwałcącego wszelkie prawa grawitacji, a następnie zadzianie tegoż stroju - i zastygnięcie w pieczołowicie przygotowanej pozie, która pozwoli - po sfotografowaniu pod odpowiednim kątem - wyglądać jak bohater losowo wybranego anime na plakacie reklamującym serię.

Zatem, zapraszam :D Ponieważ na współczenym anime znam się jak kura na pieprzu i kangur na astronomii, to zapraszam do dyskusji i objaśniania - bo moje mogą być cokolwiek niekompletne.
 Na pierwszy ogień - One Piece, czyli jedna z tych serii, które kojarzę wizualniie, bo renifer w kapeluszu i inne postaci pojawiały się regularnie na wszytskich mozliwych powierzchniach, rywalizując z Hello Kitty. Kim są te Indiany Jonesy w gumowcach, i co to za szpej dzierżą (bo wygląda to na rury od odkurzaczy tudzież tuningowane klawiatury od atarynek) - nie mam pojęcia.
 Coś  i coś ładnego w błękitach. Nie wiem co, ale makijaż im nie spływał.
 Szybki pomysł na kostium "recyklingowo - ekologiczno- androidowy".  Albo instalacja z kartonów po pizzy i meblach z Ikei.
 Jak widać - rozrzut tematyczny dość spory. Część z kreskówek ewidentnie nie dla dzieci.
 Akcenty militarne też się pojawiły. Zarówno w wersji amerykańskiej, jak i elfio-tradycyjnej. Mój kolega ujrzał tam jakieś polityczne odwołanie do rosyjskich "zielonych ludzików" - ale on teorie spiskowe potrafi wysnuć nawet z waty cukrowej albo dżwięku szeleszczenia płatkami śniadaniowymi...
 Chyba najładniejsza para całego szoł. Ta sukienka mnie urzekła (ale ja lubię róż, i róże i falbanki ), ale detale kostiumu męskiego powaliły mnie na kolana precyzją wykonania.
 Pomniejsze stroiki i przebrania - przyłapane na obijaniu się zamiast cosplejowania z całych sił.
 Tu stroje z największą inwencją i golziną. Z daleka ci walczący panowie ( a zwłaszcza jeden) wyglądali baaaardzo nago. Z bliska - okazało się, że ma galoty oraz rajstopki. Za to stworzenie w fuksja różu było niemal golutkie, niestety.
 Typowa cosplay-poza w wykonaniu grupowym. Zastygnęli tak na dobre 10 minut - mi osobiście pewnie by szybko nóżki i rączki zdrętwiały, a tu proszę - taki kawał mieczy i innego zaczepno-obronnego szpeja trzymano... Tak, wiem uzbrojenie i opancerzenie bło głównie z papieru, plastiku i styropianu - ale i tak to nie w kij dmuchał, takie zabawki...
Oczywiście, cosplejowano nie tylko japońskie ortodoksyjne produkcje - bo sporo było fuzji "East meets West", tak jak w wypadku tych dzieciaków, chyba rodzeństwa.
Dużą popularnością cieszyły się rzecz jasna postacie wojowników jasnej i ciemnej strony mocy, których kostiumy były jednymi z najbardziej pieczołowicie wykonanych. Zatem wojownicy prężyli muskułki i ociekali potem - a ciastkowaty człowiek Anpanman korzystał z ich zastygnięcia i podrywał laski :D. Anpanmana akurat znam, bo postrach jednej z moich grup ćwiczeniowych, nadambitna Japonka Sadako  Saori pochodzi z miasta w którym jedyną atrakcją jest Muzeum Anpanmana - i opowiadała nam o nim 45 minut. 
Liczną reperezentację posiadali też magiczni wojownicy i wojowniczki wszelkiego koloru i kalibru. Także pogromcy demonów, których nadjechał cały autobus...
Oczywiście, największe wzięcie miały skąpo ubrane i szczodrze porozbierane - dziewczyny. Nawet te "grube" jak na azjatycko-tajwańskie wymogi. Tak właściwie, to chyba wszytskie dziewczyny prezentujące kostiumy należały do kategorii "tajwańskie wesołe grubaski i kujonki z pasją". Co nie zmienia faktu, że prezentowały się całkiem sympatycznie, a powodując mniej lub bardziej dyskretne ślinotoki u panów.
Przeżyjmy to jeszcze raz - ekipa z największymi dzidami/ nozami/ rohatynami / deską do prasowania udającą miecz.
Jak widać - grypa i konieczność zadziania maseczki nie przeszkadza w cosplejowaniu... Jak dla mnie to normalny widok, ale zastanawia mnie czy w jakimkolwiek anime (poza serią lekarską -pielęgniarską) jakokolwiek bohater pokazał się kwiedykolwiek w ordynarnej masce chirurgiczno-przeciwpyłowej, kryjącej zasmarkane oblicze?
A na koniec zwycięzca bezkonkurencyjny. Miał fajny strój, pozował niezmordowanie jak na prawdziwego otaku przystało, świetnie ogarnął perspektywę i niuanse utrzymania pionu ze skrzydłami o sporej powierzchni i ciężarze, którzymi zresztą nawet trochę pomachiwał... Byłam pod wielkim wrażeniem.
 Wy pewnie nie do końca? Bo czemu tu na kolana padać, strój jak każdy inny, może tylko przez te skrzydła zajmujący więcej przestrzeni...?
No tak, ja od początku widziałam, że ten oto Skrzydlaty Wojownik  to liczy sobie maksymalnie 8 lat, ima  mniej niż 120cm wzrostu, nawet pomimo klocków podwyższających w butach...

Ogólnie - bardzo pozytywny dzień. Choć sama nie jestem wielką fanką mangi, anime, cosplayów itp - to jednak bardzo fajnie mi się spacerowało pośród pasjonatów. I choć tak do końca nie wiedziałam kogo odgrywają - to bawiłam się świetnie.
Dotąd widywałam jedynie Polaków (ewentualnie - Europejczyków) biorących udział w konkursach uświetniających konwenty, czy to właśnie mangowo-animowy, czy fantasy/sci-fi, i wtdawało mi się to zabawnie nie na miejscu, że w postaci rodem z Japonii wcielają się Polki i Polacy z Krainy Bulwiastego Ziemniaka, nijak pasujący do specyfiki pomysłów z Kraju Kwitnącej Wiśni. Tu zobaczyłam skośnookich performerów, i zamiast czuć że wszytsko jest tak jak powinno być - zostałam uderzona myślą, że w sumie to skośnooki  Naruto czy inna Czarodziejka z Księżyca wyglądają dziwacznie, bo w wersji animowanej mieli przecież wielkie okrągłe błękitne oczęta...

A jak wam się podobają zwyrodniali przebierańcy?

poniedziałek, 24 listopada 2014

Plażing, smażing i inne akcenty wakacyjne - Boracay

Obudziły mnie raźno piejące koguty i ciepło sączące się pomiędzy uderzeniami klimatyzatora. No tak, Kalibo jest znacznie cieplejsze niż Tajwan, a okna bynajmniej do szczelnych się nie zaliczają. Zatem zebrałam plecaczek i zawołanym przez Hotelową Madam trójkołowcem pokołysałam się na parking dla autobusów.

Oczywiście, od kopa obskoczyli mnie naganiacze oferujący "tani, szybki, klimatyzowany transport do portu Caticlan", ale po szybkim rzucie oka na zachwalany wehikuł zasiadłam koło innego busa i rozpoczęłam potulne czekanie na resztę pasażerów. Mój bus, choć lata świetności miał lekko za sobą, posiadał zarówno szyby w oknach jak i klimatyzator - a ten tani-szybki etc chłodzony był za pomocą chłodnych podmuchów czekających ewentualnie przy drodze, by wpaść przez okna wyposażone głównie w kraty i szerokie rozwarcie na przestrzał. Szyb bowiem w zestawie nie uwzględniono, podobnie jak siedzeń - bo towarzystwo szybko zajmowało drewniane ławki poupychane wzdłuż w 3 rzędach Tiaaa, witamy w trzecim świecie.

Pomimo upału, pasażerowie zbierający się koło mnie na ten wypaśniejszy środek lokomocji (musiało się nas zebrać minimum 14, aby kierowca ruszył) odziani byli nobliwie, panie zaś w wieku rozrodczo-przedmałżenskim wyposażone były w tapetę rozłożoną równie hojnie co precyzyjnie - i o dziwo, nic im nie kapało. Ja rzecz jasna ociekałam potem i rumieniłam się niczym prażona krewetka, i jaśniałam swą białością z akcentem buraczka ćwikłowego na kilometr.
Zatem ruszyliśmy. Ten pęd, ta prędkość, ten wicher we włosach i zapach przygody czającej się tuż za horyzontem... Eee, to nie ta bajka chyba. Droga do Caticlan trwała jakieś trzy godziny, malownicza była - momentami. W pozostałym czasie zaś - jechaliśmy przez coś co jako żywo przypominało podlaską wioskę, z tą różnicą, że domy włażące na szosę plecione były z wikliny, sklecone ze sklejki lub w wersji na bogato - solidnie wymurowane z pustaka. Pomiędzy zaś pelentały się rozmaite biznesy, w tym coś w rodzaju złomowisk, skąd można było wytargać klimatyzator (prawie jak nowy), lodówkę (tylko z lekka zardzewiałą) i inne metalowe szpeje. Kierowca zapuścił dziarską nutę z rytmicznym umc umc, pasażerowie z lekka ukradkiem mnie fotografowali i osbserwowali. Droga wiła się i plątała, pośród szmaragdowych zarośli, mangrowych bagienek, pól ryżowych oraz spadzistych wzgórz.


Na kolejnym przystanku wsiadła rodzina z czwórką bardzo cichych, ślicznych dzieci w odcieniu mlecznej czekolady. Autobus ruszył, pod górę i z górki na pazurki, ocierając się o dżunglę i krawędzie przepaści sunącej ku błękitnemu morzu. 
A za mną zaczęły się rozlegać bulgoty i kaszlnięcia, co najmniej niepokojące... Dopiero po chwili zorientowałam się, co się dzieje i zaczęłam walczyć z przemożoną chęcią zerknięcia w tył, oraz z żołądkiem który w ramach solidarności z czwórką owych dzieci chciał dołączyć do ich zmagań z chorobą lokomocyjną. Z całej siły ignorowałam dziwne dźwięki za plecami, wsłuchując się w radio. Radio nie pomagało, albowiem kierowca zapodał przebojowy kawałek, składający się głównie z porażającego głębią refrenu - "Ni ni ni ni ni, you sexy bitch"... Albo "sexy beach". Albo "sex on a beach". Generalnie na rozkminianiu wariacji poetyckich lecących w kólko w różnych aranżacjach upłynął mi czas do przystanku na którym rzygająca rodzinka opuściła pojazd. Wychodząc, już nie czekoladowi a dystyngownie popielaci z odcieniem zieleni - taszczyli w łapkach woreczki z czymś, co wyglądało wypisz-wymaluj jak tajwańska wersja obiadu płynnego na wynos, czyli zupa w woreczku. Już wiem, czemu od zawsze miałam awersję do takiego sposobu serwowania posiłku, pomimo niewątpliwej pragmatyki tego rozwiązania. Prekognicja chyba jakaś, albo coś.
A chwilę potem dotarliśmy do portu, w którym było: tłoczno, głośno i śmierdząco. Ale za to po przejsciu przez terminal, czekał na mnie taki oto widok. I świat stał się piękny.

Ciekawa uwaga. Bilet na łódkę jest bardzo tani. Adekwatny do jakości łódki. A lwią część opłaty zostawianej w kasie portu stanowi "taksa ekologiczna". Filipińczycy chyba mają korzenie w Zakopanym... Efekty taksy ekologicznej, klimatycznej czy jakiejkolwiek innej - znikome. Port i okolice syfiaste jak wrzód weneryczny. Część druga piekiełka (ryszkarze, taksiarze, naganiacze, zaganiacze etc)  czekała na Boracay, ale całe szczęście szybko zawinęłam w miarę przystojnego trójkołowcarza z pojazdem zdobnym w obowiązkową figurkę Maryjki, różaniec i kiście kwiatów jaśminu - i dotarłam do swojego hostelu.

O hostelu i przygodach będzie za chwilę, bowiem na kilka długich godzin zapomniałam o fakcie, że będę spała na pryczy żywcem wyjętej z filmów o obozach dla internowanych podczas II wojny, i o drobnym niuansie, że owa prycza umieszczona była w czymś w rodzaju wiklinowej szafy. Ale o przeprawach mieszkaniowych i przygodach noclegowych - następnym razem. Teraz zaś ponapawajmy się widokami.





Cały dzień spędziłam na plaży, pod palmą, ganiając do ciepłej wody przejrzystej jak szkło, miękko unoszącej mnie na delikatnych falach i odpoczywając od słońca w łagodnym cieniu rzucanym przez palmowe liście... Skóra, zahodowana na kredową biel tak pożądaną na Tajwanie - pomalutku rumieniła się na cieplejszy, karmelowy odcień pieszczona słońcem i słoną wodą. I tak mi minęło przedpołudnie, południe, popłudnie i wieczór dnia pierwszego (i każdego następnego)...

wtorek, 18 listopada 2014

Filipińskie wakacje... część I - czyli dreszczyki podróżne

Gdy stempel w paszporcie coraz bardziej nieubłaganie pokazywał, że muszę się z wyspy ewakuować, uzyskać zestaw magicznych pieczątek wylotowo-wlotowych oraz po prostu zmienić choć na chwilę kraj, aby nie popełnić masowego mordu na Tajwańczykach, którzy zaczęli irytować mnie w stopniu jak dotąd nienotowanym - pojawił się zwyczajowy problem: GDZIE? KAJ? KUDA?

Poruszyłam ten temat w szkole i w gronie znajomych. Japoneczki rzecz jasna zachwalały mi Tokio/Osakę, Nguyeny płci obojga - Wietnam, oferując swe usługi przewodniczo-towarzyskie (Nguyen to najpopularniejsze nazwisko noszone przez jakieś 90%populacji Wietnamu), zaś Irek stwierdził krótko - "To może lećmy razem na Filipiny, bo też mam termin visa run na czerwiec. Słyszałem że na Boracay są niezłe plaże, jest tanio i są tanie bilety." A że Irkowy termin terroru pieczątkowego był zbliżony do mojego, to wygrała opcja Filipiny. Trochę miałam stracha polecieć z Nguyenami (niespokrewnionymi ze sobą) do Hanoi albo Sajgonu, bo Nguyen on to kombinator, a Nguyen ona - roztrzepana trzioptka, i żadne z nich nie grzeszyło odpowiedzialnością czy słownością. 

Zatem - zabukowałam bilety (faktycznie - tanie), i rozpoczełam szukanie noclegu oraz atrakcji. W miedzyczasie Irek zrezygnował, decydując się na opcję ekonomiczną "Hongkong w jeden dzień" z uwagi na przyjazd gości z Polski, ja zaś dopiełam swoją podróż. Nie ukrywam, trochę miałam stracha - Filipiny to nie Tajwan, poziom przestępczości pospolitej jednak jest znacznie wyższy, a samotnie podróżująca biała kobieta to łatwy cel dla kieszonkowca, porywacza, gwałciciela, łowcy nerek, kosmity z wielkim mieczem i komara z zarodźcem malarii oraz zarazków choroby filipińskiej ...

No ale, słowo się rzekło, kobyłka u płota - odwoływanie czegokolwiek nie leży w mej naturze (straszliwego skąpca - bowiem akurat tak wyszło, że zarówno linie lotnicze jak i hotele sporo sobie życzyły za zmiany decyzji...), więc - spakowałam plecaczek, wbiłam się do wagonika pociągu o którym w Polsce będziemy mogli pomarzyć przez najbliższe 20 lat, i hajda, na podbój Kokosowego Archipelagu.

Podróż zaczęła się mocnym akcentem - albowiem otworzyły się niebiosa... Inaczej mówiąc - lotnisko Taoyuan się zamknęło i zwineło z powodu niespodziewanej ulewy. W sznurkach deszczu plątały się samoloty, coś lądowało w widowiskowych bryzgach wody chlustającej spod kół, zaś do startu ustawiała się kolejka rosnąca w postępie geometrycznym. Zaś my siedzieliśmy w poczekalni, czekaliśmy, nikt nic nie wiedział - widać było tylko, że samolotu lini Philippine Airlines niestety nie widać. Za to było widać inne - więc nie żałowałam.




W końcu, z trzygodzinnym opóźnieniem ustawiliśmy się w kolejce do startu. Kapitan zwyczajowo zagadał, przeprosił za niebiosa i zagłębił się w detale dotyczące lotu i pogody w Manili - a mnie z siłą wodospadu i młota pneumatycznego walnęła niezbyt miła myśl - azaliż przecież my lądujemy o 20.45, a o 21.05 mój inny samolot startuje w kierunku ślicznych wysp koralowych, plaż i wakacyjnego luzactwa... Pisakrew, zaraza, franca mór i trąd! Toć nie ma opcji cobym zdążyłaaaaa...

Całkiem ładne stweardessy szybko mnie uspokoiły, że luz - oni zrobią wszytsko itp, na pewno będziemy wcześniej bo kapitan też się spieszy i w ogóle - siesta maniana, siostro. Ano, to sjesta maniana, czy jak się to pisze.
Gapiłam się na chmury - a krajobraz za okrągłym okienkiem rysował się iście apokaliptyczny - karmazynowe zachodzące słońce, granatowo-grafitowe chmury, ciemniejące niebo przetykane białymi kłębami "bimbusów" (cumulonimbus, chmura kłębiasta burzowo-deszczowa, taka "archetypiczna" - czyli ta, którą zawsze rysują przedszkolaki) i jaśniejące z daleka błyskawice. Złowrogo piękne to było, i powodowało szybsze bicie serca, oraz ekspresowe chłeptanie napitków (front burzowo-chmurowy jest też turbulentny, i trzęsie samolotem oraz wszystkim w tym samolocie, ze szczegółnym uwzględnieniem gorących napojów...).
Zegarek, pomimo skomplikowanych operacji cofania czasu (między Filipinami a Tajwanem - godzina różnicy) uparcie pokazywał, że będzie trochę problemu, Filipińczycy narodowym zwyczajem trochę się modlili wniebogłosy, trochę pochrapywali, a trochę śpiewali, a mnie po kręgosłupie latała niemiła myśl, że przegapię samolot i będę musiała dekować się na manilskim lotnisku...
Wylądowaliśmy - była 20.20. Gorąco jak w piekle, duszno (bo klimę dopiero zaczynali włączać i jeszcze nie zdążyła zaskoczyć), a odziany w lotniskowe uniformy personel warczał na tłumek, że ma się przestać przepychać i ustawić w ładną kolejkę - to może zacznie się sprawdzanie paszportów. Na ścianach wisiały budujące reklamy społeczne na temat poprawnego zachowania - które tłumek zawzięcie ignorował, idąc na łokcie może w ciut bardziej dyskretny sposób. Całe szczęście, moja jaśniejąca białością żyrafia postura robiła co mogła w kwestii poważania i czci, więc po żebrach oberwało mi się tylko parę razy, rykoszetem.


Kolejka do strażników granicznych aka Immigration wlokła się w tempie sjesta maniana - a mną miotało jak wiewiórką po redbullu. Teoretycznie przy mnie panienka zza biurka Philippine Airlines wykonała telefon do drugiego terminalu, gdzie czekał samolot krajowy - bo takich niedobitków spieszących na Boracay było więcej - i teoretycznie załoga PAL Domestic Express oraz reszta lotniska ma na nas czekać. A w praktyce to kij ich z tą sjestą manianą wie...
W każdym razie o 20.45 ja i reszta spieszących na wakację białasów tudzież Tajwańczyków wylegliśmy przed terminal, idąc na "bezpłatny, specjalnie dla nas podstawiony autobus międzyterminalowy". Którego jednakowoż nader wyraźnie nie było. A kiedy się objawił, to kierowca powiedział że kurs ma o 21.30, wywalił nogi na kierownicę i zaczął drzemać - a nam kazał brac taxi. Baaa, nawet zawołał je dla nas, olewając uśmiechy i uroki małej grupki blond backpackerek z Europy, liczących na transport VIP...
Taksi przebiło się dosyć szybko i sprawnie, a nawet komfortowo - pomimo że do pięciosobowej z założenia taksówki wbiło się nas osiem lasek z walizkami. Niestety komfort się skończył, kiedy zajechaliśmy pod Terminal 4 i kierowca oznajmił, że luksus wiezienia naszych białych dupsk to nie "hundret fifty - 150" jak na początku ustalone - tylko five hundred fifty -550 i to od osoby i inaczej on nam walizek nie odda, a my mamy uszy umyć bo wyraźnie mówił five hundret fifty, od łeba. Zegarek pokazywał 20.59.
Z bólem wyciągnęłam kasiorę (koleżanki z mniejszym, z uwagi na lepszy przelicznik waluty rodzimej na filipińskie peso) i chyżym kurc galopkiem pomknełam do stanowiska odpraw, gdzie wywieszony język pomógł mi zatrzymać już prawie uciekający personel (gotowa byłam tym językiem strzelać jak kameleon do much!!!). Zatem szczęśliwie wbiłyśmy się na pokład mniejszego samolociku lokalnego i w końcu ciemną nocą dotarłyśmy szczęśliwie na buchające gorącem Kalibo.
Pomimo późnej pory, snuli się naganiacze, oferujący za "drobną opłatą" wszytsko - ale było ich znacznie mniej niż za dnia, i mniej nachalnie nawoływali "Boracay, Boracay, cheap only hundret fifty". Jakoś tego dnia miałam alergię na hundret fifty, nie wiem czemu zupełnie.
Nasze drogi się rozeszły - ja rozklekotanym trójkołowcem (takim motorkiem z zadaszoną przyczepką u boku) popełzłam do hotelu w Kalibo, a dziewczyny olały ostrzeżenia że to może nie być bezpieczne - i pod rękę z pierwszym z brzegu naganiaczem poszły do "klimatyzowanego vana" który za hundred fifty ma je zawieźć do portu Caticlan a stamtąd łódką popłyną na Boracay. 
Mnie ostrzegano zarówno przed taksówkami w Manili, jak i wizytą w Caticlan po zmroku więc - grzecznie pomaszerowałam spać pod klimatyzatorem, w wykrochmalonej na sztywno pościeli. I dopiero rano obudziła mnie egzotyka...

wtorek, 28 października 2014

Wieści od Kury z Singapuru

Spora część moich Czytelników bywa gościnnie na kanapie Kury z Singapuru, jej męża zwanego Żywicielem oraz pisklęcia zwanego Przychówkiem - czyli w Azji od Kuchni.

Z wielkim smutkiem przyjęłam wiadomość, że Kura oswoiła się już z egzotyką Miasta Lwa, nie popełnia tylu gaf ile ja wciąż strzelam - i dlatego nie ma aż tak wiele do opisywania. Kura zaś zamilkła w wakacje - i jej kuchnia od tego czasu opustoszała... 
Wiadomo, nie jest to sprawa czytelników, dlaczego ktoś na jakiś czas zamyka blogowy kramik, przykręca kranik z przygodami i pulpit nawigacyjny zasnuwa pajęczyną. Są sprawy prywatne, do których nie dopuszcza się nawet najwierniejszych fanów i stada psychofanek też.
W każdym razie - niestety, tak wyszło że zniknął blog wsiowo-japoński, potem blog Biszopa i jeszcze kilka innych zawiesiło działalność na czas nieokreślony. Szit happens, trudno, trza brnąć dalej z oczyma utkwionymi w przyszłość...
Ale tylko Kurza Kuchnia wywołała reakcję łańcuchową, która otarła się o mnie.

Dostałam kilka wiadomości, gdzie nawet zastanawiałyśmy się co się stało z Kurą. I nawet miałam napisać - ale szanując prywatne życie blogera etc jakoś tak z braku czasu odłożyłam to do wiecznego jutra. W końcu zaś wiadomość z Irlandii uświadomiła mi - że Kura i jej rodzina mogła zostać: porwana przez kosmitów, przerobiona przez producentów chińskich pierdół na dekoracje świąteczno-wigilijne, a nawet skonsumowana jako kurzy pasztet z polskiej wątrobianki... i sama zaczęłam się martwić, przebolałam indolencję i klawiaturę dotykową mojego nowego tableta - i skrobnęłam małpią pocztą do Singapuru.

Otóż Drodzy Czytelnicy! Kura dziękuje za troskę i zainteresowanie jej skromną osobą. I oświadcza że nikt jej nie zrobił niczego z powyższej listy strasznych rzeczy jakie na mój nadopiekuńczy instynkt katastroficzny się narzuciły, a cała familia ma się dobrze. I tylko lenistwo plus brak weny są powodem przestoju w przekazie informacji z singapurskiego kurnika.
Kura uchyliła rąbka tajemnicy - powiedziała iż wróci najprawdopodobniej po Nowym Roku, a w kuchni azjatyckiej zajdą pewne zmiany kosmetyczno- onomastyczne. Będą nowe imiona, nowe nazwy i nowe dania. Więcej nie zdradzę.

Ja zaś... no cóż. Piszę mniej. Wspominałam, że tak się złożyło, że pewien splot niefortunnych okoliczności, o których nie czuję się gotowa pisać publicznie sprawił, że musiałam poszukać pracy - a nowe zajęcie absorbuje mnie znacznie bardziej niż studia językowe i radosne obijanie się zwane "zgłębianiem kontekstu kulturalno-obyczajowego". Ale - mam kilka dni wolnego, więc mam nadzieję klepać w natchnieniu  i wytrwale niczym Kraszewski Józef Ignacy - który namachał w swym życiu 600 tomów literatury wszelakiej, w tym 232 powieści. A limit dzienny miał 100 stron czystopisu.


czwartek, 23 października 2014

Europejskie śniadanie po tajwańsku

Swego czasu opowiadałam wam o moich śniadaniowych perypetiach, czyli o tym, jak Młodociany wmuszał we mnie cokolwiek z ogólnodostępnej palety szamy przed-szkolnej, zazwyczaj równie obrzydliwej co powszechnej.
Czyli - były naleśniki z czymś mięsnym i szczypiorkiem, były bułki z farszem padlinowo-cebulowym, odbijającym się jak nieszczęście, było parszywe spaghetti nawet nie dające się określić jak twór spagetti-podobny i zielona buła o smaku mydła i aromacie płynu do płukania tkanin (według podpisu - zielona herbata). I inne wynalazki, serwowane codziennie - na korytarzu HuaYuZhongxin, przed samymi zajęciami, przez mojego tzw "Brekfast Boyfriend Delivery Service" - na widok którego Japoneczki z mojej grupy sikały po nogach, rozpływając się w maślanych uśmiechach.
Za każdym razem kiedy fukałam pełna zdegustowania nad chińskim sniadaniem, i marzyłam w głos o tradycyjnym, europejskim - Młodociany pozostawał głuchutki niczym pień. Nigdy nie zainteresował się w ogóle czym to "ełropejskie, z uwzględnieniem środkowoełropejskości" śniadanie się je, co w jego skład wchodzi i dlaczego jest lepsze od chińskiego w oczach sfochowanej Księżniczki, gromko bekającej cebulką.

I dopiero dziś mnie oświeciło, dlaczego...
Młodociany w dobroci swego buddyjskiego serduszka ratował mnie przed potworem i subtelnie próbował przekonać do normalnego jedzenia. Tak bowiem wedle definicji wygląda "typowe europejskie śniadanie" w typowo europejskiej jadłodajni.
Ja rozumiem, że Szwedzi mogą być dziwni. Ale śniadanie w postaci: gównoskrętnej kiełbski (chyba, bo może to być precel z pełnego ziarna), kalafiora i brokułów oraz ziemniaków zakąszanych ryżem (no chyba że to kapucha) do mnie nie przemawia. 
Nie dziwię się zatem zupełnie, że rasowy Tajwańczyk lecąc do Europy, w bagażu kamufluje 20 kilogramów zupek chińskich i dwie pary gaci na zmianę.
Czy ktoś z was widział kiedyś ciekawsze śniadanie w stylu europejskim?

czwartek, 16 października 2014

Nasz Lajkonik ten Lajkonik po Tajwanie sobie goni...

Lajkonika chyba wszytskie dzieci znają. Gdyby zaś niektórzy dorośli mieli braki w edukacji przedszkolnej albo sobie zapomnieli, Lajkonik to taka tradycja krakowska, o której szeroko i przystępnie wspomina Ciocia Wiki.

Prezentację mamy zatem za sobą.
Nie każdy wie, że inna krakowska legenda powiązana z Lajkonikiem - o urwanym hejnale z Wieży Mariackiej- wcale nie kończy się w XIII wieku (ponoć A.D. 1281) na krakowskim rynku, gdzie mieszczanie fetowali odparcie tatarskiego ataku (a jeden z nich przebrał się w znalezione łachy ze spiczastą czapką i bogato zdobionym płaszczem - i tak tańcował po całym mieście, i tak ponoć zaczęła się tradycja pochodu Lajkonika). O nie, moi drodzy - legenda o hejnale i tatarskim jeźdźcu wiedzie pomiędzy rzeki Amu -Daria i Syr- Daria,przez pustynię Kyzył-kum do stóp gór Tienszan i Ałtaj. Do Uzbekistanu, do jednego z najstarszych miast Azji, leżącej przy Jedwabnym Szlaku - Samarkandy.
Pisze o tym Ksawery Pruszyński w opowiadaniu "Trębacz z Samarkandy":
Kiedy wyprowadzane przez Generała Andersa z radzieckich obozów koncentracyjnych oddziały Polaków zatrzymały się w Samarkandzie, przyszła do generała miejscowa starszyzna. Poproszono generała o wypożyczenie trębaczy. Generał się zgodził. Trębaczy poproszono, by zagrali melodię, która grają od pradziejów w stolicy swojego kraju, tę melodię, którą grają z wieży. Domyślili się żołnierze, że chodzi o hejnał mariacki. Zagrali. Grali kilka razy, w różnych miejscach. Nikt nie chciał Polakom wyjaśnić, po co grają ten hejnał i dlaczego właśnie w Samarkandzie. Wreszcie ktoś się wygadał. Zawsze wojnom towarzyszyła biurokracja. Szykując wyprawę spisywano dokładnie liczbę ludzi, koni i sprzętu, straty, zyski itd. Istniał podobno kiedyś taki zapis o wyprawie na północno-zachodni kraj. Wyprawa zakończyła się wielką klęską. Wielu dzielnych wojów i wielu wodzów zginęło. Przegrana była wynikiem gniewu bożego. Bóg obraził się na swych wiernych i obrzucił ich klątwą, bo zaatakowali miasto, kiedy ono wzywało swych mieszkańców do modlitwy. Rzeczywiście muzyka płynąca ze szczytu wieży, to w kulturze islamu wezwanie do modlitwy. Klątwa ta tak długo miała ciążyć na narodzie, dopóki nie przyjedzie wojownik z tego napadniętego kraju i nie zagra tej samej melodii w Samarkandzie. Czy to prawda, czy fantazja literacka, trudno powiedzieć.

Czy historia uzbeckich wojowników w armii Tamerlana jest prawdą, czy to kaczka dziennikarska - nie wiem. Ponoć Ksawery Prószyński wymyślił całą historię po kilku głębszych łykach herbaty gdy los rzucił go do Kujbyszewa (obecnie Samara) na placówkę dyplomatyczną. Z drugiej strony - w tymże Kujbyszewie w 1941działał punkt zborny dla Polaków zgłaszających się do nowoformowanych Polskich Sił Zbrojnych w ZSRR czyli armii generała Andersa... 
Zawsze wiedziałam, że nasza kultura - choć tak środkowoeuropejska i jedyna w swoim rodzaju, ma wiele odniesień i zapożyczeń z Dalekiego Wschodu. Jednak nie byłam zupełnie przygotowana na widok, jaki się rozpostarł przede mną na lotnisku w Tajpej pewnego czerwcowego popołudnia...

Zobaczyłam - mini-lajkoniki brykające na scenie. Skośnookie, czarnowłose dzieciaki, poubierane w końsko-kolorowe kostiumy i tańcujące skocznie do melodii mającej mało wspólnego z tradycyjnym "Lajkoniku laj laj".  

Dzieci wykonały skomplikowany tradycyjny taniec tajwański, inspirowany oprawą świątynnych misteriów (ha, znów jakieś nawiązanie do tradycji Lajkonika!) - czyli w tym wypadku składający się głównie z szybkiego truchtania w kółeczku i podskoków oraz trzęsienia dekoracją i końskim kadłubkiem. Niestety, dynamika pokazu nie pozwoliła mi na zrobienie ostrych jak żyleta Mach3 fotografii. Ale koniki i feerię kolorów widać, wystarczy.








Co ciekawe, indagowani przeze mnie Tajwańczycy wybałuszali gały na owo dziwowisko, równie zaskoczeni jak ja. A pytałam ludzi inteligentnych i obdarzonych wiedzą ogólną znacznie wyższą niż spis wyprzedaży w pobliskim centrum handlowym. Zatem - nie jest to raczej tradycyjny tajwański taniec, a raczej jakiś okolicznościowy program z okazji panującego obecnie Roku Konia. Chyba że ktoś z Was rozpozna jakiś inny trop i mnie oświeci?

PS. Tradycyjny tajwański taniec przyświątynny wygląda na przykład tak:

lub tak (tu akurat przedstawienie z dużą ilością wspomnianego ganiania w kółeczko i podskoków):



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...