środa, 19 czerwca 2013

Zabójcza moc herbaty…

Herbata zielona, czerwona i biała słyną ze swoich zdrowotnych właściwości. Chińczycy dobrze wiedzą, że odpowiednio zaparzona i podana herbata określonego rodzaju – pobudzi (ulung), uspokoi i pomoże na trawienie (pu erh, która w Polsce jest znana jako obrzydliwy w smaku „zabójca tłuszczu i pogromca nadwagi”), zielona oczyści organizm, biała pomoże chronić się przed rakiem. Ale – na Tajwanie zdarza się, że herbata występuje w roli zabójcy. I prawdę powiedziawszy, byłam świadkiem takiego usiłowania zabójstwa ze strony popularnego i pozornie niewinnego napoju…

A było to tak…
Tajwan Pierwszy, dzień pierwszy po przylocie. Moja i Katarzyny opiekunko- asystentka zabrała nas na na spacer rozpoznawczo ukulturalniający po mieście. A że wrześniowy skwar (w Polsce dnia poprzedniego było z 15C, tu powitało nas 35C) lał się z nieba i zraszał nasze skronie już nie kroplami, a strumieniami potu – Monica zaproponowała coś do picia prosto z ulicznego straganu… Kupiła nam lokalny specjał – herbatkę z bąbelkami (przynajmniej ja tak zrozumiałam „bubble tea”).  Widząc charakterystyczny kolor bawarkowy poprosiłam o coś innego (bawarka była postrachem mego dzieciństwa, aromat, kolor i kożuch na wierzchu skutecznie zniechęciły mnie do spożycia tegoż paskudztwa), natomiast Katarzynie, nie mającej wiekszego wstrętu do herbatki z mleczkiem, dostał się klasyk… Pociągnęła raz jeden łyk – i mało nie padła, dławiąc się i krztusząc – tak oto tajwańska herbata bąbelkowa zaatakowała niczego nie spodziewającą się ofiarę…
Bubble milk tea, zwana też pearl milk tea - 珍珠奶茶,( zhēnzhū nǎichá) – to wynalazek tajwański o niesprecyzowanym autorstwie… W połowie lat 80 do klasycznej bawarki ktoś dodał kluseczki z tapioki (czyli takiego kisielu, uzyskiwanego z manioku) – i tak oto narodził się superhit!
Jak rozpoznać klasyczną bubble tea?
Od góry lecąc:
plastikowy kubasek zaspawany folią – świetna sprawa, bo nic nie chlapie i można napój po otwarciu wsadzić do torebki (byleby torebką nie majtać za mocno) – nic się nie rozlewa, nic też nie wpadnie popełnić samobójstwo w mojej herbacie/kawie/soku etc. Kto przeżył stres na widok omal nie połkniętej osy taplającej się w słodkim pićku, lub przełknął muszego topielca – doceni szczególnie. Zafoliowany kubek można bezpiecznie transportować w samochodzie bez ryzyka zachlapania tapicerki, można postawić na stoliku i nie drżeć, że jakaś łajza zahaczy łokciem i nasz cenny napitek wyląduje na podłodze lub blacie.
- rurka  o solidnym przekroju – tak około centymetrowym. Aż prosi by  uraczyć się łykiem odpowiednim do średnicy… A czemu jest to taka rura, a nie rureczka? Z uwagi na tajemniczą zawartość, na którą składa się:
- bawarka, przy czym czarną herbatę zabiela się nie mlekiem, a mlekiem lub śmietanką w proszku, często-gęsto niemającą zresztą nic wspólnego z krową (non-dairy creamer, znany w Polsce jako „zabielacz do kawy” a przez wtajemniczonych używany jako tani składnik widowiskowych efektów specjalnych). Użycie „mleka w proszku” wymusza stosowanie shakera w celu rozbełtania bez grudek, w rezultacie dając napowietrzoną piankę herbacianą
tytułowe „perełki” czyli kulki lub kluseczki tapioki w kolorze ciemnobrązowym lub białym. Początkowo używano białych, potem ktoś doszedł do wniosku, że ciemne będą lepiej prezentować się na tle beżu reszty napoju i odtąd zaczęto barwić tapiokę wyciągiem z brązowego cukru (czasem trafiam też na herbatę zwaną „panda”, z dwukolorowym nadzieniem). Kulki zazwyczaj są spore (promień pasuje do średnicy rury), ale furorę robi obecnie „herbata kijankowa”, w której zastosowano maleńkie kuleczko-kropeczki, według reklamy przypominające żabi skrzek…
- do tego trochę płynnego cukru i kruszonego lodu – wedle życzenia – voila! Famous Bubble Tea From Taiwan!
Taką herbatką z rana raczyć się miała zwyczaj moja koleżanka z klasy, zwana pieszczotliwie Korasicą ( z uwagi na wredno-słodziaszny charakter oraz pochodzenie z Kraju Kwitnącej Robótki Ręcznej czyli Korei… Tak, to ta, która usilnie obrabiała zad mój i Katarzyny, uprawiając PR tak czarny, że obce osoby bały się ze mną rozmawiać, nie mówiąc już o przerażeniu, jakie budziła moja osoba pojawiająca się w damskiej toalecie…). Do czasu, gdy na którejś z początkowych lekcji nie mieliśmy za zadanie wydukać naszych własnych preferencji żywieniowych (w ramach okrojonego słownictwa, nie uwzględniającego fanaberii typu – chlebek z serem żółtym i szynką podgrzewany w  mikrofali, ewentualnie – twarożek z rzodkiewką…) i Katarzyna wypaliła – Nie lubię bubble tea.
- Jak można nie lubić bubble tea? – Korasica nie kryła zdegustowania pomieszanego z zaskoczeniem. No cóż, czego się można spodziewać po dziwnych dziwadłach z Europy Środkowo-Wschodniej, które nigdy nie imprezują na mieście…
Katarzyna krótko streściła próbę zamachu na swoje zycie, gdy to pociągneła przez rureczkę, a wredna kuleczka wzięła ją z partyzanta i z zaskoczenia obezwładniła, nieomal wysyłając na chmurkę, gdzie z lirą w dłoni i aureolą na loczkach trzepotałaby skrzydełkami na widok mych przygód i czuwała nad mym bezpieczeństwem lepiej niż Anioł Stróż i PZU z ZUSem i policja razem wzięci (taką mam przynajmniej nadzieję…). A poważnie – akurat na kubkach z bubble tea powinno znaleźć się ostrzeżenie – ciągnąć z zachowaniem ostrożności… Rura bowiem zbiera w pierwszej kolejności kulki, a gdy ktoś nie spodziewa się czegoś mniej płynnego niż herbatka może być solidnie zaskoczony tworem o konsystencji gluta spadającego w niespodziewające się niczego zdrożnego gardziołko… I można się solidnie zakrztusić. Tak solidnie, że aż śmiertelnie, co potwierdziła Nauczycielka Ye, przytaczając kilka przypadków konsumpcji niewinnej bubble tea, zakończonych zgonem. Przynajmniej raz w roku zdarza się taki przypadek, że dziecko niedopilnowane przez mamę udławiło się kulką z herbaty.
- Oh, to straszne… – orzekła zaaferowana Korasica. -W każdym razie, ja bardzo lubię bubble tea – bezczelnie pucowała się nauczycielce, już bez śladów smutku i przejęcia na płaskonosej, skośnookiej facjacie. – Jest pyszna, ale dziękuję za ostrzeżenie, będę uważać…
- Oh powinnaś bardzo uważać, ale nie tylko na zadławienie się bąbelkami…. Kulki z tapioki są bardzo kaloryczne i powodują szybkie tycie, baaaardzo szybkie – uśmiechnęła się chudziutka jak patyczek Ye Laoshi…
I tak oto Korasica przestała pić napój z kulkami, przerzuciła się na herbatę – a ku mojej zazdrości,jej  rozrastający się zad, opinany miniówkami zaczął się kurczyć ( w przeciwieństwie do mojego, choć do stoiska z zhen zhu naicha trzymałam się z daleka…)
Pomimo swych tucząc- zabójczych właściwości, tajwańska herbata z miękkimi, słodkawymi kuleczkami rozpowszechniła się na świecie. Najpierw konsumowali ją tajwańscy emigranci w USA i Kanadzie, a potem, po licznych mutacjach – rozlała się bąbelkowym strumieniem po całym świecie, docierając i nad Wisłę. Aczkolwiek – wersja eksportowo różni się od oryginału znacznie.
Po pierwsze – napój niekoniecznie jest herbatą, niekoniecznie wzbogaconą mlekiem. Występują tu soki, oraz smoothies, jogurty i inne wynalazki. Menu zaczerpnęłam z kilku stron polskich stoisk oferujących herbatkę z kulkami. Reklamy robić nie będę, produktów żadnej z firm nie próbowałam, znaki towarowe -ukryłam.
Po drugie – kulki, wcale nie są już brązowo-tapiokowe. Występują w kolorach tęczy, z nadzieniem, w różnych wariacjach smakowych… Ponoć te nadziewane, tak smakujące białasom – mogą być rakotwórcze, z uwagi na niekoniecznie naturalne składniki koloryzujące i nadające smak oraz aromat, a także niuanse związane z procesem produkcji i przechowywania.
Po trzecie – zamiast cukrem w płynie (norma na Tajwanie, bo kryształki za bardzo się zbrylają wskutek wysokiej wilgotności powietrza) lub miodem – zagraniczne wersje są dosmaczane rozmaitymi sokami i syropami.
Po czwarte – opakowanie. Z internetu wyglądają zupełnie nie-tajwańskie kopulaste zwieńczenia kubeczków, zbliżone kształtem do tych z „restauracji” na M. Tajwańczycy zaś masowo foliują wierzchy kubków, za pomocą takiej specjalnej maszyny obecnej na każdym straganie.
Po piąte – cena. Na Tajwanie jest to produkt relatywnie tani, kosztuje ok 3-4-5 zł za kubek 0.5 litra (poza Tajpej, bo to stolica, więc drożyzna straszy na każdym kroku). W Polsce z tego co widziałam, jest to mocno promowany hipsterski napitek, więc płaci się jak za równie hipsterską  kawę ze Starbucks. Nie mam pojęcia jak wyglądają koszty trendy smakołyku w wypadku reszty świata, ale odnoszę wrażenie – że tanie nie będzie…
Innymi słowy – zaszło dokładnie coś takiego, jak w wypadku tajwańskiej pizzy czy spaghetti… Niby wygląda podobnie, niby pomysł w zarysie zbliżony – ale efekt jest mocno zaskakujący dla osoby znającej oryginał. Mój kolega Weasley spróbował owego szeroko reklamowanego przysmaku w Berlinie – i orzekł krótko, z pewnym zawstydzeniem (Tajwańczykowi nie wypada otwarcie wypowiadać się negatywnie na jakikolwiek temat) – ona była … obrzydliwa! Ten sok w kulkach… Ble!. Aczkolwiek wnioskuję – iż oryginał mógłby się nie sprzedać aż tak znakomicie…
Czy ktoś w ogóle próbował w Polsce lub poza granicami „europejsko-amerykańskiej” wersji? Z tego co widzę, w Polsce rozpoczął się szał na herbatki/napitki z kulkami – ciekawa jestem opinii konsumentów, którzy poświęcili tych kilka-kilkanaście złociszy na modną nowinkę…

wtorek, 18 czerwca 2013

Seksowne dziewczęta, wampirze uśmiechy i zielone orzeszki

Do koleżanki przyleciała jej kuzynka na krótkie wakacje w egzotycznym kraju. Koleżanka zapracowana przygotowaniami do „exam week” i obowiązkowymi konsultacjami grupowymi – poprosiła, żebym ją odebrała z lotniska, wsadziła w MRT i dowiozła na miejsce bez użycia taksówki i zapoznała z tajnikami wejścia i wyjścia z budynku. Dlaczego bez taksówki? 

Żadna z nas nie śmierdzi groszem, natomiast spora część taksówkarzy w Kaohsiung podwożąc białasa stara się go dyskretnie złupić jak to tylko możliwe. O ile w wypadku Europejczyków Zachodnich czy Amerykanów, 100 NTD w tą czy w tamtą to nie duża różnica – jakieś 3 EUR, 4 dolary- to dla mnie i koleżanki ma to nieco inny wydźwięk. A jak kurs dłuższy, to i na 100 dolcach frycowe może się nie zatrzymać…
Dojechałyśmy. Nowo przybyła koleżanka rozgląda się na boki, rejestrując – wariacki ruch skuterów pod prąd i po chodniku – psy leżące w podcieniach – czeredę Tajwanek w ultraszortach, pod parasolkami – starszych panów łupiących w madżonga… Starsi panowie na widok posągowej blondyny oderwali się od gry i przyjaźnie pomachali – Hallo! – uśmiechając się. Blondyna mało nie padła trupem…
Bo czasem uśmiech Tajwańczyka jako żywo przypomina ten z horroru o wygryzaniu świeżej wątroby lub innych krwistych opowieści:
Ujrzawszy takie coś po raz pierwszy musiałam hamować jednocześnie – obiadek, na drodze powrotnej z żołądka, oraz własne odnóża, instynktownie działające w odruchu – waaaaaampiiiir, ratuj się kto może!
Śliczne ząbki, podbarwione na odcienie brązu, czerwieni, ochry i pomarańczu (czarny to ekstremum, i raczej rzadko spotykane na Tajwanie), z czerwoną ślina przelewającą się w paszczy (coś chyba wspomniałam, iż zwyczaj zamykania dzioba przy jedzeniu jest tu niepraktykowanym dziwactwem, z dziąsłami głośno wołającymi :”paradontoza galopuje”, z ustami w nienaturalnym odcieniu czerwieni ceglastej są spotykane niezależnie od wieku i płci, bowiem grupa konsumentów używki o nazwie „bing lang” czyli betel, jest szeroka i zróżnicowana.
Żują panowie i panie, staruszkowie i licealiści, a nawet dzieci. Szczególnie często po gustownie zdobiący stymulant sięgają kierowcy zawodowi i robotnicy fizyczni, a także Aborygeni wszystkich plemion (którzy podają zielone orzeszki także dzieciom). Dlaczego żują?
Po pierwsze – kombinacja orzeszka z palmy areki, liścia betelu i proszku wapiennego – ma działanie pobudzające, rozgrzewające a także jest afrodyzjakiem (yyyy….). Kierowcy – zamiast pić niezdrową kawę i moczopędną herbatę lub wciągać nosem inne substancje niedozwolone tutaj – ciamciają zielone orzeszki, spluwając czerwoną śliną.
Po drugie – zawiniątka z „tajwańską gumą do  żucia” znane jest ze swoich przeciwpasożytniczych właściwości, a tasiemce i inne glisty to olbrzymi problem w Azji Południowo- Wschodniej. Starając się o wizę wjazdową ( z której Polacy są szczęśliwie zwolnieni) oraz wizę pobytową, a nawet przyjęcie do szkoły – trzeba wykazać się brakiem życia wewnętrznego.  Mina mojej lekarki rodzinnej na widok listy badań, które mam sobie wykonać – bezcenna. Ona chyba po raz pierwszy od czasu studiów widziała niektóre nazwy, a i na  polskim druczku zgłoszeniowym do laboratorium nie było takowych wynalazków, jakie sobie życzyła ambasada tajwańska.
Po trzecie – zabroniony przez Japończyków proces żucia i strzykania zabawionym sokiem stał się po prostu „modny”, jako substytut drogich papierosów, obłożonych przez rząd KMT wysoką akcyzą i jako „stara tajwańska tradycja”. I tak od czasów powojennych tradycja przeżuwania ma się dobrze…
Czym w ogóle jest owa „tajwańska guma do żucia”?
To sprzedawane na każdym rogu pod migającymi tęczowymi neonami zawiniątka składające się z: nasiona palmy areki, liścia betelu oraz sproszkowanego wapna i innych przypraw. Wyglądają mniej więcej tak:
A gdzie w tym wszystkim miejsce na obiecane seksowne dziewczęta?
Otóż – nie wszędzie na świecie białe żeby to wyznacznik piękna… O nie nie! W dawnej Japonii biały uśmiech był oznaką niskiego statusu społecznego, lub młodocianego wieku – bo dobrze urodzone i aspirujące panny na wydaniu ząbki czerniły. Podobnie zresztą jak mieszkanki Indii, Tajlandii i innych krajów Azji Południowo- Wschodniej. Ale, żeby nie było, że czytelnika zwodzę chodliwym tytułem…
Orzeszki zwyczajowo i wyjątkowo sprzedaje się z lodówki w oznaczonych miejscach – w mieście są to zazwyczaj stragany, wyróżniające się szczególnie migotliwymi i kolorowymi neonami, Przy trasie zaś – równie jasno oświetlone przeszklone kioski, w których zazwyczaj rezyduje niewiasta… Ale jak skłonić kierowcę, by wybrał postój i zakupił orzeszki właśnie w tym konkretnym spośród miliona punktów? Ano, niewiastę należy odpowiednio ubrać, a raczej rozebrać… Od lat 60, kiedy pierwsza firma w celach promocji i zwiększenia sprzedaży sięgnęła po nieortodoksyjnie ubrane „ślicznotki”, dziewczęta pracujące dla różnych pośredników i producentów, przy czym w Kaohsiung nie widać ich „akwariów” – im dalej na północ, tym więcej…

Początkowo owe kioseczki kojarzyły mi się z amsterdamską dzielnicą okiennych burdeli – bo jak tu uwierzyć, że chodzi tylko o orzeszka za piątaka??? Po co zatem neonowo- rozbierana otoczka, kapiący makijaż, kocie ruchy, różowo-fioletowe lampy UV? Do tej pory jestem prawie pewna, że przynajmniej część z pań oprócz orzeszków oferuje także i inne sposoby na „podładowanie akumulatorów”, i nawet dzieci pałętające się po podłodze owych kiosków nie do końca mnie przekonują…
Czy spróbowałam owych delikatesów i frykasów?
Tak! Tylko w wersji light, od prawdziwego Aborygena. Dostałam go w prezencie do mrożonej kawy, i był nieco inny niż to, co się kupuje na stoiskach. Zamiast liścia betelu i proszku, orzeszek owinięty był w podsuszoną śliwkę, bo zamiast rozgrzewać, miał chłodzić – i raczej nie był standardowym produktem, a robionym na własny użytek. Nie zabawił mi zębów na czerwono, smakował w sumie nieźle, nie spodobał upiornej fali gorąca, mdłości i strug potu właściwych klasycznej „tajwańskiej gumie do żucia”. Może w zimie skuszę się na powtórkę, tym razem w wersji piekielnej…

niedziela, 16 czerwca 2013

Raz! Dwa! Lewa! Prawa! – musztra powszechna w wydaniu tajwańskim

Gdy pisząc o fryzjerze, zamieściłam na końcu wpisu zdjęcie licealistek raźno maszerujących z wielkimi karabinami, na których w dodatku zatknięto bagnety, kilka osób zadało mi pytanie – ale że jak to i o co chodzi?

Wyjaśniam – takie a nie inne zawirowania historyczne, w wyniku których Tajwan został uznany za zbuntowaną prowincję, spowodowały także całkiem zdroworozsądkową tendencję do porządnie zorganizowanego szkolenia militarnego – tak na wszelki wypadek, jakby jakiś atak od Chińczyków nastąpić miał – wszakże nie rzucili się oni w pogoń za Czang Kaj Szekiem i jego kolegami tylko dlatego, że nie mieli zdatnych do pływania łodzi (zdatne do pływania zostały zaanektowane przez dokonujący relokacji strategicznej rząd KMT).
Tajwańczycy to ogólnie ludzie uwielbiający frazę „na wszelki wypadek” … Na wszelki wypadek uprawiają zbieractwo w formie niemal graniczącej  z psychozą. Na wszelki wypadek mają w torebkach foliową pelerynkę lub ubranko przeciwdeszczowe ( w końcu w Kaohsiung jest tylko 300 słonecznych dni w roku, więc w każdej chwili może lunąć…). Na wszelki wypadek wezmą ulotkę kliniki położniczej i próbkę pampersów czy pudru do pupy, choć dzieci jeszcze nie mają, albo już nawet wnuki odchowali. A już widząc gratisy i testery – zachowują się jak dzikie małpy, ale to temat na osobną notkę. Dość wspomnieć, że gdy w Starbucks jest promocja „Kup 1 druga gratis”, to kolejka się ciągnie i zawija niczym rzeka Jangcy. Albo i lepiej…
W każdym razie – na wszelki wypadek każdy obywatel tego kraju jest od maleńkości szkolony, jak się zachować w sytuacji kryzysowej, nie tylko wojennej. Tajwan nawiedzają bowiem regularnie tajfuny, powodzie i trzęsienia ziemi. W związku z tym każdy wysysa z mlekiem matki lub butelki Bebilonu wiedzą iż:
- gdy jest ewakuacja przedszkola/szkoły lub klasy, dzieci idą trzymając się sznurka i własnych rączek. Początek sznurka trzyma nauczyciel i on też nadaje kierunek całej idącej gęsiego grupie. Nie wolno się pchać ani spieszyć, bo Pani Nauczycielka wie lepiej. Tą metodą zresztą ustawia się dzieci na apelach (klasy tutaj, pomimo niżu demograficznego większego niż nad Wisłą liczą 30-40 osóbek w podstawówce, a podstawówki i inne szkoły to molochy na 1000 uczniów), a sposób podpatrzono u Matki Natury, gdyż tak się prowadzają małe małpki, trzymające się za ogony.
- gdy jest trzęsienie ziemi/pożar/ewakuacja szkoły lub innego budynku, niestety nie wolno iść do windy i trzeba skorzystać ze schodów lub liny. Na korytarzu każdego piętra Wendzarni znajdują się takie jakby szubieniczki, pod nimi szafki z linami i siedziskami do bezpiecznego i kontrolowanego ześlizgiwania się z wysokich pięter ( i nikt tego ani nie kradnie, ani nie demoluje), wraz z czytelną instrukcją, także w wersji obrazkowej dla matołów. Obcokrajowców się nie szkoli i nie tłumaczy, nie wiem czemu… Ale znając kilku rozrywkowych kolegów, którzy dzielili ze mną piętro akademika, mam nieodparte wrażenie, że kiedyś było inaczej, ale napite białasy postanowiły sprawdzić działanie systemu ewakuacji w środku nocy – i był z tego klops…
- jeżeli trzęsie się w sposób zauważalny, należy szybko i sprawnie –  pootwierać i zablokować drzwi, aby się czasem nie zamknęły (wszystkie tajwańskie domy/klasy w których byłam, mają specjalne magnetyczno-mechaniczne blokady, zwykle w postaci bolca  przymocowanego do ściany i pasującej dziurki na drzwiach, często o bardzo dwuznacznych kształtach) i nie zablokowały współtowarzyszy wewnątrz walącego się budynku, oraz wypaść na ulicę i skupić się na uważaniu na odpadający tynk… Albo płytki ceramiczne – bo wiele tajwańskich domów jest z zewnątrz oflizowanych od piwnicy po dach, i na dachu zresztą też.
- gdy do ziemi jest daleko i nie wyskoczy się poza budynek – należy znaleźć przytulny kątek w rogu pomieszczenia, nakryć głowę i nie panikować. Należy się przy tym trzymać z dala od gniazdek elektrycznych, ale blisko wody i lodówki. Pierwsze miejsce, jakie mi kolega wskazał u siebie w domu w odpowiedzi na pytanie – gdzie się chować, jakby się trzęsło – było właśnie rogiem pomieszczenia, zabezpieczanym dodatkowo przez wysoką lodówę.
Nieco bardziej odrośnięte pd ziemi pociechy mają wpajane do główek podstawy militarnego drylu. Od gimnazjum mają coś jak nasze PO, tylko że znacznie poważniej traktowane. Nie uczą się bandażować (my przez pół roku recytowaliśmy regułki o tym, że w razie wybuchy bomby atomowej należy ułożyć się za krawężnikiem, nogami w kierunku epicentrum i inne równie ważne mądrości, a potem oglądaliśmy rysunki = jak zrobić „czepek Hipokratesa”, a na zaliczenie pod mocno krytycznym okiem pani P. plątaliśmy koślawego „kłoska” na kolanku… bo co bardziej skomplikowane formy opatrunku niestety mogłyby się skończyć zadzierzgnięciem pozoranta i wykonawcy…), ale mają – pełną musztrę i zajęcia ze strzelania. A w wakacje jadą w plener, dostają hełmy jak Marusia z „Czterech Pancernych” i mogą sobie pomaszerować po lesie, a nawet porzucać granatem, niekoniecznie ćwiczebnym.
Ponadto – na Tajwanie realizowany jest ciągle obowiązek służby wojskowej dla każdego obywatela płci męskiej, który zakończył naukę. Kiedyś było to pełne dwa lata i przestrzegano naboru rygorystycznie do przesady. Na przykład Panda, wówczas zdrowo po 25 roku życia – musiał pomimo galopującego płaskostopia spędzić 2 lata w kamaszach. A odcisk stopy ma niczym odbicie żelazka, 95% styczności gołej podeszwy z gruntem… Obecnie jest nieco lżej – przystojniak Ben, który ma stopy jak kaczuszka będzie – podobnie jak brat Młodocianego (ten, który z braku innych pomysłów na życie chce zostać mnichem buddyjskim) zobligowany do odbycia wersji skróconej – czyli przeżycia 12 dni w podstawowej  jednostce szkoleniowej… Jednak – aby uniknąć „dezercji” czy wypychania „wrażliwych i delikatnych” synków (dziewczyny mogą zgłaszać się wyłącznie na ochotnika do armii zawodowej) za granicę i w ten sposób uchronienia przed falą (tak, w tajwańskim wojsku też jest fala, aczkolwiek nie mówi się o tym oficjalnie i głośno) lub zesłaniem na zimne rubieże wysp Jinmen/Kinmen, gdzie zaiste pizga lodowatym wiatrem i smogiem z Chin (byłam, wiem) – bez odbębnienia służby wojskowej paszport dostać bardzo ciężko, i zazwyczaj jest on wydawany z bardzo krótkim terminem ważności.
Dla przypomnienia - jeden z elitarnego grona lubianych przeze mnie seriali (w baaardzo wąskim gronie polskich produkcji), pokazujący jak to drzewiej w Ojczyźnie bywało, w wersji oczywiście uładzonej. Polecam, może się co starszym łezka w oku zakręci na wspomnienia…
Ale – żeby nie było! Dziewczynki też są szkolone, bez wyjątku! Czy rzucają granatem nie wiem. Natomiast często-gęsto zdarzało mi się mijać postacie w Wendzarniowskich mundurkach, skoszarowane na nieco osłoniętym przed widmem publicznego upokorzenia  placyku przed akademikiem i sklepikiem kawowo-owocowym, które stały w pełnej napięcia postawie „Spocznij, wersja wersja w rozkroku” (nogi w kostkach rozstawione na szerokość bioder, ręce zaplecione za plecami, plecy proste, głowa uniesiona, patrzymy w przestrzeń przed sobą), w karnych szeregach, a pomiędzy szeregami chodziła pańcia od szkolenia wojskowego w mundurze – i linijką poprawiała niedociągnięcia. Natomiast w okolicy naszych midtermów aż do końca semestru rozpoczął się nieco cięższy okres. Aby dziewczynki (i nieliczni chłopcy) nie uświerkli z zimna w przewiewnych mundurkach – pańcia od szkolenia wojskowego zaordynowała szkolenie dynamiczne – w dziedzinie” marszuta i zwroty”.
Od rana rozlegało się – , yi, er,san,si podkreślane łomotem trzewików wendzarniowskich. Piszę test – yi, er, san, si. Czytam zadanie domowe -yi, er, san, si. Poznajemy nowe słownictwo i ćwiczymy wymowę - yi, er, san, si.yi, er, san, si zza okna łomota. Pytam nauczycielki Zhen – co to? A ona – matematyka średniozaawansowana. Dlaczego średniozaawansowana? Bo po obiedzie inna grupa, pewnie w matematyce początkująca, liczyła tylko do dwoch – yi, er, yi, er, yi, er…
Mało? To dorzucę coś extra, aczkolwiek nie z mojego podwórka, bo Kaohsiung jest miastem ludzi wyluzowanych (na tajwańską miarę, oczywiście). Mieszkańcy Tajpej nie dość, że mają sieć schronów utrzymywanych w użytku ( w Hucie, w starej części też są, ale zaspawane lub zaanektowane na magazyny) – to jeszcze raz do roku odbywa się „Air Raid Drill”, bliżej mi nieznane szkolenie z zachowania na wypadek ataku z powietrza dokonanego przez Chiny. Z informacji forumowych wiem, iż należy wówczas opuścić swoje miejsce dotychczasowego pobytu i udać się do przydziałowego schronu, a nade wszytsko nie szwendać luzem po ulicy, bo można zarobić konkretny mandat. To taka akcja odświeżająca pamięć wszystkich mieszkańców narażonej na atak stolicy Tajwanu (reszta, w tym Kaohsiung, zapewne jest wkalkulowana w straty- z uwagi na to, że południe nigdy nie kochało rządzącego od niepamiętnych czasów KuoMinTangu, którego poplecznicy masowo osiedlali się w okolicy stołecznej).

czwartek, 13 czerwca 2013

W skośnookiej fryzjerni…

O chińskich pralniach i zakładach fryzjerskich słyszał chyba każdy oglądający jakikolwiek film/kreskówkę o tematyce nawiązującej do Dzikiego Zachodu. 

Z kolei panowie odwiedzający Dzikszy Wschód raportowali, że u komunistów nazywanie po imieniu czynności zdrożnych i nagannych moralnie – czyli gimnastyki około-prokreacyjnej zastąpiono fryzjerskim eufemizmem, a same salony urody pogrupowano w dwie kategorie – te, w których zadba się o głowę, i te w których miłe panie zamiast czesać czupryny, profesjonalnie zaopiekują się tzw „główką”.


Relacja z pierwszej ręki -na odwiedzanym przeze mnie portalu tematycznym Chiny24. Uwaga - jest to relacja przeznaczona z założenia dla ludzi dorosłych i zainteresowanych tematem. I nawet zawiera pikantne detale, więc osoby małoletnie lub niezainteresowane takowymi ideami proszę o nieklikanie. 
A jak ma się to do Tajwanu? Fryzjerni wszelakich jest masa – bo Tajwańczycy i Tajwanki bardzo dbają o swoje koafiury. Półka z kosmetykami do stylizacji i upiększenia włosów ciągnie się w pobliskim supermarkecie drogeryjnym przez pół długości sklepu – a nie jest to sklepik kanciapowy. I znaleźć tam można najróżniejsze dziwolągi, ma których zasadność bym mogła sama z siebie nie wpaść, typu – spray do robienia loków na sucho bez lokówki Drugie pół zajmują wszelakie szampony i odżywki, w większości w znanych mi doskonale opakowaniach tzw światowych koncernów. W dodatku każdy fryzjer to tutaj sprzedawca, zachwalający jakieśtam „profesjonalne produkty”, które gwarantują super-efekty, a dla fryzjera – dodatkowe grosiwo z prowizji… Mi zostało oszczędzone (nie ma to jak wyjść na mrukliwego głąba z dalekiego końca świata…), ale przy sąsiednim lustrze pańcia po dłuższym monologu wcisnęła klientce sporą siatę rozmaitych specyfików…
Tradycyjnym oznaczeniem przybytku goligłowy i golibrody są takie walce z wirującymi paskami. Przy czym o ile na Tajwanie kolory wirujących pasków są dowolne (dominuje fiolet i trzy kolory flagi francuskiej), to już w Chinach ponoć – paski to zwykłe rach-ciach, a szachownica czarnobiała lub takiegoż koloru paski- przybytek, gdzie … wiadomo. Na Tajwanie z kolei takie funkcje pełnią tzw „SPA dla panów” i „gabinety masażu” oraz „salony piękności dla panów”
Tajwańczycy do fryzjera chodzą często, bo jest tam tanio. Jak dla mnie 20 zł za mycie z masażem, 40 za mycie plus strzyżenie męskie – to wcale nie mało, a tylko przeciętnie. Ale wierzę, że na tle reszty Europy to taniocha. Oprócz cięcia fryzjer też: może wyczyścić uszy specjalnymi szpilko-łopatkami (ale to chyba w bardziej tradycyjnych przybytkach lub w Chinach, mi nikt niczego w newralgiczne okolice nie pchał), przyciąć nadmiarowe brwi spejalnym golidełkiem (tu również mnie zlano, więc albo mam brwi idealne, albo liczono, że nie zauważę cięcia na zakresie usług podstawowych), nawet włosy w nosie może przetrzebić… Azjaci mają skłonność do – łupieżu, łysienia, genetycznej siwizny (niektórzy mają pojedyncze białe włosy już w gimnazjum, ale gremialnie siwieją w wieku mocno emerytalnym). Mają też na punkcie włosów i ich pielęgnacji regularnego hopla, wiecznie je przyczesują, przeczesują, traktują baterią kosmetyków (niestety, nie wiem bliżej jakich, bo sama mam zestaw minimum, w dodatku w sporej części przywieziony z Polski). O kosmetykach w Azji – dla zainteresowanych – pisze obficie i w miarę wyczerpująco Azjatycki Cukier z Singapuru, dla mnie temat makijażowo-urodowo-pielęgnacyjny pozostaje nieco abstrakcyjny. W każdym razie – Tajwańczycy i Tajwanki z włosami mogą poszaleć – i to robią.
Młodociany namawiał mnie na strzyżenie, koniecznie. Zapierałam się rękami i nogami, ślubując wierność i uczciwość kliencką mojej krakowskiej fryzjerce, pani Agacie (tu – link do salonu, jakby ktoś chciał odwiedzić), która jak dotąd nie ukrzywdziła mnie nigdy. No dobra, raz poszalała z ilością pasemek i wyszłam blondyną złotą, patrząc podejrzliwie na każdą szybę – co to za baba lezie koło mnie uparcie??? Ale też nie ma do niej pretensji, bo jestem klientką specyficzną. Na pytanie jak tniemy mówię – ty wiesz lepiej, rób co chcesz, tylko nie za krótko i żeby nie trzeba było z rana się pindrzyć.
Jednakowoż w końcu stwierdziłam, że chińskie mycie z masażem brzmi fajnie i mogę się skusić.  Niestety, o ile mycie było nie najgorsze – ale i bez fajerwerków (tylko szampon z odzywką śmierdziały intensywnie kwiatowo-chemicznie tanim specyfikiem marki Tesco,błe, jak jakiś płyn do podłogi), masaż taki se, to niestety – potem pani się nie popisała i wysuszyła mnie na „zmokłą kurę”, jak Chinkę.  Azjatki bowiem nie lubią jak coś im się puszy, i włosy namiętnie prostują. Jak mi się z kolei nie napuszy, to wyglądam jak pół de zza krzaka, bo włos mam może i zdrowy, ale cieniuchny jak u bobasa. No ale pani fryzjerce nie dało się przetłumaczyć, że mnie się suszy od spodu i tak jest lepiej, tylko uparcie ładowała suszarą od góry, no bo od dołu jakże to???… W efekcie nie musiałam nic mówić, Młodociany sam zauważył, że jednakowoż należy mnie przeprosić i nie naciskać więcej w kwestii korzystania z  usług włosowo-urodowych.
Abstrahując od stremowanej pani fryzjerki, która była śliczna, miła i prawdopodobnie całkiem kompetentna poza działem „włosy europejskie w wydaniu Gongzhu Majii”, salon spodobał mi się. Był spory, z gatunku tych nowoczesnych, w gdzie urzędują tzw „geje-styliści fryzur”, wnoszący powiew wielkiego świata i obsługi w stylu Tap Madl. Taki przybytek.  który z lekka onieśmiela ilością luster i wypasionego sprzętu, a personel gania i gania. Owszem, gejów stylistów fryzur było calkiem sporo, w tym bliźniaki, którzy co rusz mnie mijali w biegu (ale nigdy we dwóch unisomo, więc chwilę spędziłam na zastanawianiu się, w jakiż to magiczny sposób ufarbowany jest ten koleś z tatuażami, że raz mu się łeb mieni fioletem a raz kasztanowym brązem z frymuśną grzywką pink???). Młodociany ze wyczynów swojego fryzjera jest zadowolony, ja natomiast mam cichą nadzieję, że nie będę musiała się oddawać w ich ręce, ponieważ mogłoby się to skończyć podwójnie źle…
Jeszcze kilka słów o azjatyckich włosach – są jak powszechnie wiadomo – naturalnie czarne, grube, mocne, sztywne… Farbują się kiepsko – stąd zawartość wybielaczy w farbach przeznaczonych na rynek tutejszy wyraża się liczbą dwucyfrową, u statystycznej Polki powodującą szybkie wyłysienie. A u nich – z łaską – lekkie zjaśnienie czupryny. Dziewczyny uwielbiają zmieniać kolor na odcienie brązu i rudości, bo to im jakoby rozświetla twarz i nadaje uroku. Chłopcy częściej idą na całość, ładując sobie – blondziki platynowe, zielenie, fiolety. Wolno im, od paru lat zniesiono obowiązkową fryzurę o regulaminowej długości koafiury określonej odgórnie (i od tego czasu rozpoczął sie upadek duchowy tajwańskiej młodzieży).
 
W przeszłości bowiem młode Tajwanki i Tajwańczycy uczący się w szkołach średnich i podstawowych, mieli obowiązkowo wcielać w życie ideały skromności i skupienia się na nauce – a nie pindorwaniu, spędzaniu czasu przed lustrem i rozmyślaniu o modzie tudzież urodzie i jej brakach. Służyło temu opitolenie chłopców na zapałkę, a dziewczynek na „arbuza” – czyli taką typową chińską fryzurkę z grzywką, nie dłuższą niż dwa palce za koniuszek ucha. W którym rzecz jasna nie wyglądało się jak symbol seksu, a wręcz przeciwnie – Tajwanki twierdziły, że ich głowy przypominają łudząco wielkie , okrągłe arbuzy… Nie zdziwi nikogo informacja, że nauczyciele sprawdzali zgodność z przepisami i biada uczniowi, co dał się złapać na ich naruszeniu – szkolny personel albo wywalał za drzwi, albo sam nadrabiał owo „niedopatrzenie”… (Na zdjęciu – licealistki podczas musztry, na oko prawdopodobnie jest to ostatnia klasa szkoły średniej)

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Pierożki ryżowo-liściaste i smoki czterograniaste – Festiwal Smoczych Łodzi

Początek czerwca na Tajwanie  (a raczej 5 dzień 5 miesiąca księżycowego, który zazwyczaj wypada w czerwcu, a w tym roku właśnie na początku 6 miesiąca słonecznego – o zawiłościach kalendarza pisałam KLIK>>TUTAJ<<KLIK) w tym roku przyniósł wyczekiwane „Smocze Łodzie”, o których wiele słyszałam, ale nie było mi dane ujrzeć na żywo.

Najpierw pojawiło się ogłoszenie parafialne odczytywane podczas lekcji – obcokrajowcy zainteresowani startem proszeni są o uprzejme wpisywanie się na listę i zapoznanie z harmonogramem treningów. Niestety, tegoroczni obcokrajowcy z Wendzarni nie popisali się tak jak ubiegłoroczni – i zamiast zająć jakieś poczesne miejsce, w ogóle nie sformowali drużyny… No cóż. I tak Wendzarnia nie cieszyła się sławą szczególnie dobrych zawodników, i jakikolwiek epizod startowy był wielkim sukcesem.

Na zdjęciu - zeszłoroczna drużyna Wenzao. Mnie tam nie ma - w okresie wyścigów ja od dawna siedziałam w Krakowie i przygotowywałam do obrony.
Potem na ulicy pojawiły się znane mi już pierożki ryżowe zongzi owinięte w liść bananowca, których tradycyjny smak mnie absolutnie nie urzekł, a farsz z kleistego ryżu (glutinous rice można swobodnie tłumaczyć na glutowaty, kolor i konsystencja zbliżoną) z dodatkiem ugotowanego w przyprawach żółtka i fermentowanej fasoli wręcz odstraszył od konsumpcji. Produkcja pierożków wygląda jednakowoż malowniczo i fotogenicznie, same efekty ręcznej robótki wiszą w przyciągających oko i obiektyw kiściach, na suszarkach i wieszakach wzdłuż mojej Ding-dong Lu od tygodnia i nasiąkają pierwiastkami z powietrza.

O powstaniu tradycji 5.5, zongzi i smoczych łodziach  informowano szeroko (na miarę średnio-zaawansowanych możliwości językowych) w mojej książce do chińskiego, w rozdziale – poznaj chińską kulturę i tradycję. Tu link do filmiku po angielsku wykonany przez studentki Applied Chinese, my też mieliśmy taką PPT o różnych chińskich świętach (jedna była o lunarnych, czyli religijnych, druga o solarnych – czyli świętach państwowych, wedle „normalnego” kalendarza)
Dawno, dawno temu był sobie poeta Qu Yuan, który w czasach, gdy Chiny nie były jeszcze wielkim cesarstwem a małymi, walczącymi ze sobą królestwami – pisał wiersze i nawoływał do pokojowego zjednoczenia. O ile nowoczesna poezja Qu Yuana, który stworzył nowatorski gatunek wiersza o zmiennej długości wersu – była ceniona na dworzekrólestwa Chu, to już równie nowoczesne a wywrotowe idee „pokojowego współistnienia”, „zaprzestania wojen”, „zjednoczenia wielkich Chin” zagwarantowały mu szybką niełaskę i wyrok rodzaju „banicja albo śmierć”. Zrozpaczony poeta rzucił się zatem 5.5. 278 pne do rzeki Miluo, manifestując swój sprzeciw moralny.  Na ratunek rzucili się mu rybacy, którzy wielkiego męża stanu i artystę niezwykle poważali. Niestety, Qu Yan utonął… Aby uchronić jego ciało przed zjedzeniem przez ryby, co gwarantowałoby poważne kłopoty dla duszy uwielbianego poety – rybacy rzucali w nurt rzeki swoje jedzenie – aby ryby nasyciły się ryżem i nie zainteresowały świeżymi zwłokami. Dodatkowo mieli uderzać wiosłami o wodę, aby ryby płoszyć i/lub szukać ciała – co dało początek dwóm tradycjom nierozerwalnie związanym z piątym dniem piątego miesiąca – czyli zongzi – jedzonych i wrzucanych do wody, oraz wyścigom smoczych łodzi. [Epilog historii o poecie pragnącym zjednoczenia przyszedł niedługo później, wraz z Pierwszym Cesarzem Chin, Qin Shi Huangdi – tym od Terakotowej Armii, podbicia ościennych królestw, wprowadzenia reform ujednolicających państwo, najbardziej kojarzonym z Jetem Li w filmie Hero.]
Smocze łodzie występują w kilku wymiarach,od kilkuosobowych, po monstra wymagające 50 wioślarzy, ale standardowo jest to 20 wioślarzy plus sternik i bębniarz. Łodzie zapewnia każdorazowo miasto, w którym odbywają się zawody, i muszą one spełniać wymogi dotyczące wymiarów, wagi kadłuba oraz długości i rodzaju wioseł. Podczas treningów nie używa się bajecznie kolorowych dekoracji w formie smoczego łba i ogona, tylko samego kadłuba pomalowanego w kolorowe łuski. Łodzie „dzienne” i „nocne” różnią się wizualnie – między innymi wielkością elementów zdobniczych, oraz – a jakże – oLEDowaniem (witamy w krainie wiodącego producenta tej technologii).
Młodociany twierdził, że wyścig rozgrywa się na 50m. Jak dla mnie – było to baaaardzo długie 50 m, odpowiadające standardowemu polskiemu dystansowi pół kilometra.  Zresztą Młodociany startujący w zeszłym roku mówił, że mało mu oczka nie wypadły do rzeki z wysiłku, płucka się nie wypluły – a w konsekwencji w miarę wysokiej pozycji biedni wioślarze byli upośledzeni ruchowo przez minimum dwa- trzy dni z uwagi na zakwasy w rękach, brzuchu i plecach od wiosłowania. Pełna łódka waży około dwóch ton, i aby ją rozbujać należy najpierw zasuwać wiosełkiem obłąkańczo szybko, a potem wolniej ale mocniej i głębiej, aby utrzymać prędkość, po czym znów na finiszu po wariackiemu… 
Dyrygentem wyznaczającym tempo machania pagajami jest bębniarz, który nie dość że pierze w taraban, to jeszcze wrzeszczy – i dziajooo naprzód, i w lewo tłumoku, i no chłopaki, szybciej! Efekt – czas na 500 m podawany po zakończeniu  wyścigu mieścił się w 2 minutach. Podejrzewam, że dla zawodników były to jedne z najdłuższych dwóch minut życia… 
Zawsze biorą udział  3-4 łodzie, w różnych kategoriach (są i żołnierze, i studenci, i firmy, i szkoły średnie, i nawet hobbyści np „Seattle Flying Dragons”, którzy na głowach mieli okolicznościowe amerykańsko-chińskie dekoracje), są i wyścigi osad mixt (minimum 8 kobiet w załodze) i – cieszące się dużą popularnością – wyścigi łodzi z osadami całkowicie obcokrajowymi.  Ogólnie zasady startu i kwalifikacji do dalszych etapów przypominają zasady madżonga, ewentualnie chiński makaron w 5 smakach, czyli są trudne do ogarnięcia …
Co ciekawe, Polska ma swój wkład w tradycję Wyścigu Smoczych Łodzi!
- w 2003 roku, z uwagi na szalejący w Chinach SARS, zamiast w Szanghaju – zawody rozegrano w Poznaniu na jeziorze Malta
- w Polsce sport staje się coraz bardziej popularny, w zeszłym roku w Mistrzostwach Polski starowało 28 drużyn! Relacja KLIK >>TUTAJ<< na bardzo estetycznie wykonanej stronie warszawskiego KS Spójnia Ciekawa jestem, czy pod Wawelem też można zobaczyć smoka wodnego, machającego do podwawelskiego…
- a teraz niemiła wiadomość, niestety. Polska firma Tedi Sport (reklamująca się jako renomowany dostawca smoczych łodzi i kajaków) miała  wykonać łodzie dla miasta Tajpej, za bagatelka -12 000 000 TWD czyli ponad 130 000 PLN. Dostarczyli zaś – badziewie, które nie dość że nie wyglądało jak smocza łódź, to jeszcze się rozleciało – owa felerna głowa nie spełniająca norm estetyczno-tradycyjnych,odczepiła się, gdy zawodnik na nią wlazł.
Wleźć musiał – bo na zawodach ma na tym łbie siedzieć, i wyciągać rękę  po flagę, zamocowaną na ostatnim paliku toru. Machanie flagą sygnalizuje zakończenie wyścigu – więc komentarze na wykopie że po cholerę tam lazł są wynikiem niewiedzy Polaków. Podobnie jak komentarze typu „zemsta za naszą polską autostradę” – pomimo że obydwa państwa zamieszkiwane są przez skośnookie ludziki mówiące po chińsku, to Tajwańczycy z naszymi przebojami i wybojami drogowymi nie mają nic wspólnego.Cały artykuł, niestety po chińsku znalazłam na wykopie. Można zobaczyć więcej ciekawych ujęć na ową wybrakówę…
Reasumując – czekam z zapartym tchem na środową ceremonię wieńczącą festiwal, i finałowy wyścig. Z tego co wiem nieoficjalnie, pojawi się w osadzie mój zeszłoroczny znajomy, podpora jednaj z najlepszych drużyn Kaohsiung, czyli łodzi policyjnej. Poza tym, krótkie widowisko z okazji otwarcia – właściwie chyba była to tylko próba, bo cały program prezentowano w mniejszym upale, po zmroku – czekam na widowisko towarzyszące wręczaniu medali, pucharów i podziękowaniu bogom rzecznym za grzeczną współpracę… W każdym razie – gimnastyczki i tańczący bogowie robili wrażenie…
reszta zdjęć niebawem, bo są problemy z załączaniem plików

Król Ljulian

Pewnego majowego popołudnia jechałam skuterem po malowniczej wyspie Xiao Liu Qiu, obdarzonej dobrymi drogami i wspaniałym ruchem ulicznym – tak niesamowitym, że jedyną osobą noszącą kask (chroniący w założeniu głowę podczas częstych na Tajwanie stłuczek i kolizji) jest miejscowy policjant, który nosi go z racji obowiązku służbowego. 

Natężenie owego ruchu pozwoliło mi – wypożyczyć skuter (do czego powinnam była okazać tajwańskie lub międzynarodowe prawo jazdy na skuter do 50cc/100cc etc, którego to dokumentu rzecz jasna nie mam, ani po polsku ani w żadnej innej wersji), oraz tym skuterem się poruszać (emocje towarzyszące memu ruszaniu z zapierającą dech w piersiach prędkością 2km/h przebiło tylko pierwsze wzięcie zakrętu, który brałam nieco szybciej, nie zmieściłam się w powierzchni dwupasmowej drogi i wpakowałam w porastający pobocze bambus…).
I tak sobie tym skuterem jadę (już normalnie szybko, tzn akceptowalnie – na prostej dochodziłam do 50km/h, i sama się wystraszyłam patrząc na licznik), gdy nagle coś mnie zaciekawiło. Zza węgła baraczku z falistej blachy wyłowiłam pierwszy znak znamionujący pojawienie się Króla Liuliana!
Rozległ się bowiem dziwny zapaszek, moje towarzystwo jak na komendę zmarszczyło krótkie chińskie noski i zawinęło skutery dokładnie w przeciwnym kierunku z prędkością niemal nadświetlną.
-Co jest grane? -zapytałam. - 什麼事?
- Liulian – usłyszałam w odpowiedzi. – Ble! 臭的! Chou de (smierdzący) – doleciało mnie niesione wiatrem wyjaśnienie, poparte entuzjastycznym machaniem ręką przed nosem, zatykaniem go i krzywieniem się, to gdybym nie przyswoiła skomplikowanego znaczenia w języku chińskim.
Dłuższą chwilę zastanawiałam się, ki pieron. Dopiero po chwili mnie oświeciło, filtr dziwnej chińskiej wymowy zmieniającej każdy wyraz obcojęzyczny w cudaczny twór do niczego nie podobny został usunięty – i zrozumiałam. Za rogiem sprzedawano lub składowano „króla owoców” – duriana.
Brzmi podobnie? Liulian- durian. Falali – Ferrari. Alasydzia – Alaska. Dziadżou – Kalifornia (powinno być 加利福尼亞, dzialifunija, albo 加利福尼亞州 dzialifunija dżou, stan Kalifornia, ale z uwagi na długość i skomplikowanie wersji pierwotnej, raczej powszechnie posługuje się skrótem). No – przecież tak samo- samiuśko. Zastanawiam się właśnie, które wersje są bardziej odjechane – chińskie czy japońskie, chyba kiedyś zrobię zestawienie Chinglish vs Japlish vs… zobaczymy dokąd mnie poniesie…
Wiedząc już, że na towarzystwo koleżanek nie mam co liczyć, wybrałam się na spotkanie z nieznanym a sławnym i korcącym niemożliwie…
Za rogiem stał barak z blachy, pełniący funkcję sklepu owocowego (bez warzyw, te sprzedaje się w innym miejscu, u innego właściciela). W baraku stały grzędy – albo grzędo-półki, na grzędach wystawiony był dobytek podlegający wymianie pieniężno-towarowej, w kącie zalegały wielkie kasztany wielkości piłki futbolowej lub solidnego bochna chleba polskiego powszedniego, a nad wszystkim unosił się smród, w walce z którym cherlawy wiatrak przegrywał sromotnie.
Smród duriana opisywany jest różnie – jak psujące się mięso, spleśniały ser, smażona cebula… Mi woniał cebulaście, cebulą przetrawioną i podgnitą, ewentualnie zleżałą (tylko ta zleżała ma zapach raczej nieintenswyny, na pewno nie była to cebula świeżo krojona, którą uwielbiam w niewielkich ilościach) z lekką nutą zakażonej rany z ropnym zastojem. I trochę nieświeżą skarpetą, ale tak tylko w tle. Być może była to skarpeta właścicielki, obutej w solidne gumowce z durianem nie miała żadnego związku… Fetor nie wyganiał, bo do cebuli jestem przyzwyczajona, ale był naprawdę wszechotaczający. Taki ciepło-gorący zapaszek, powodujący szybką suchość w gardle.
Nauczona internetowym doświadczeniem innych wiedziałam, iż duriana nie należy oceniać po zapachu. Śmierdzi piekielnie, smakuje niebiańsko – wyjaśniali wtajemniczeni, którzy przeszli chrzest bojowy w Azji Poludniowo-Wschodniej i rozpływali się nad przymiotami orzechowo-waniliowo-kremowego miąższu.
Ponieważ durian na Tajwanie nie rośnie, jest importowany z Filipin i Tajlandii dla szerokiej rzeszy imigrantów oraz smakoszy – jest też solidnie drogi. Po obejrzeniu tabliczki z ceną byłam bliska rezygnacji z konsumpcji, ale po krótkiej konwersacji z właścicielką straganu dowiedziałam się, że nie muszę kupować całego kolczaka wagi ciężkiej – bo pani ma też porcjowany miąższ, który w dodatku nie śmierdzi. Skusiłam się, zamieniłam 150 tajwańskich dolców na kubeczek z czymś żółtym, co dziwnie przypominało mi ugotowanego baluta – z uwagi na żyłki przecinające całokształt podobny do hmm… odlewu z jelita?
Postanowiłam się nie uprzedzać i w samotności, oraz na świeżym powietrzu popróbować owego azjatyckiego cudo-dziwoląga.
Dziwoląg ma konsystencję galaretowato-mułowato-budyniową. Smakuje zaś… obrzydliwie, ale znajomo…. 
Chwilę myślałam, zanim odgrzebałam zamierzchłe mroki dzieciństwa i przyjemne doświadczenia- błysk!- syrop z cebuli!  Babcine remedium na bóle gardziołka, który zresztą pijałam entuzjastycznie, nawet bez okazji chorobowych, symulując boleści i napawając się lepką słodyczą wyciskaną z jasnozłotych krążków… Kiedyś, będąc chora na gardło i niezbyt mając kasę na zakup aptecznych specyfików łagodzących ową dolegliwość zrobiłam sobie sama taki syropek – niestety, nie mogłam się już zmusić do przełknięcia, tak obrzydliwie smakował. 
Podobnie było z durianem, smakował równie przepaskudnie – nie dość, że woniał cebulą przeupiornie ( i to taką cebulą, którą czujesz komuś z paszczy dłuższą chwilę po śniadaniu…), to przez nieśmiało przebijającą słodkawą nutkę miałam nieodparte wrażenie pochłaniania serka homo uraczonego zmiksowanym syropem z cebuli, wraz z tą cebulą, i po rozrzedzeniu, opakowane w cieniusieńką błonkę. Niesmak, jaki pozostał mi w buzi po jednym kęsie – czułam tylko dwa razy w zyciu – raz, gdy powoli  przezuwałam stinky tofu nie wiedząc czy mam wymiotować czy dzielnie przełykać to paskudztwo, i drugi raz – gdy zaniemogłam hurtowo na zapalenie zatok z przyległościami oraz anginę w jednym, a ropa wodospadami ściekała mi do gardła. A ja próbowałam ów stan polepszyć, pijąc domowej roboty syropek z cebuli...Wybaczcie naturalizm, ale – to właśnie ten smak. Innymi słowy – fanką zielonego króla owoców nie zostałam. Za to chętnie – jeżeli ktoś ma szczególnie upierdliwą teściową – polecam jako superprzysmak dla kochanej mamusi :D

sobota, 8 czerwca 2013

Szkodliwy wpływ jedzenia z pewnej „restauracji” na M.

Chyba nie muszę dokładniej tłumaczyć, o które żółte literki M chodzi?

Młodociany – jak większość Tajwańczyków (i nie tylko) uwielbia egzotycznego hamburgera z mięsa tak egzotycznego, że nikt nie wie dokładnie – jakiego (ponoć wołowe, ale…) podlanego olbrzymią ilością coli z proszku tudzież frytek. Na który to posiłek od jakiegoś czasu mnie mdli. Od kiedy nie palę, sosy z Maka, mięsko i właściwie wszytskie produkty z Maka – wywołują u mnie szybką zgagę z mdłościami, są po prostu przearomatyzowane, przesolone i za tłuste.
Zatem konsekwentnie odmawiałam wciągania hamburgerów – poza tymi „rdzennie tajwańskimi”:
 
Na zdjęciu kolega Michał, mój rodzak w Wendzarni i hamburger z frytami za 250 NT (mały kosztuje 30-50NT). Jak go zjesz – to masz w gratisie drugi ( ale tylko dla ciebie, nie można go odstąpić…).
Na FB Młodociany opublikował wołające o pomstę do nieba zdjęcie pokrwawionej stopy, okraszone dosyć skomplikowanym tekstem poprzetykanym dużą ilością 幹 幹(gan4) uznawanego tu za słowo plugawe.
Rano kulejąc doręczył mi śniadanko, więc wzięłam go na spytki.
- Wczoraj wieczorem pojechałem pograć w kosza z kolegami (Tajwańczycy, choć wzrostu siedzących psów, mają regularnego szmergla na tym punkcie, z wypiekami na żółtych policzkach oglądają NBA i  rozgrywki lokalnej ligi, i sami łupią w koszykówkę tradycyjną i mechaniczną też.)… – zaczął z lekka skrzywiony Młodociany, dłubiąc paluchami przy wielkim plastrze owijającym mu szczelnie pół stopy.
- No tak, koszykówka to kontuzjogenny sport, ale rozcięta stopa?
- Ale to nie od koszykówki! Potem pojechaliśmy coś przegryźć do Maca…
- A widzisz! Mac ma nie tylko szkodliwe dla zdrowia żarło, ale niezdrową aurę… Poślizgnąłeś się  na płytkach, bo rzucili promocję „Pierwsze 30 osób dostaje drugiego burgera /kolę gratis”? (Raz byłam świadkiem takiej akcji, ubaw po pachy – cała restauracja zerwała się do biegu i niemal się chcieli pozabijać w kolejce,  nic tylko im kisiel wylać i inkasować za oglądanie. Jak w „Starbucks” jest promocja – 1 kawa za pół ceny – to kolejka się nie konczy na drzwiach lokalu, a malowniczo wije serpentyną przez następne pół kilometra, jakieś 3 godziny stania… Chińczycy i ich zamiłowanie do gratisów…)
- Nie nie nie, normalnie zjadłem BigMaca, z fryteczkami – maślane oczęta Młodocianego uniosły się malowniczo ku niebiosom, a na twarzy odmalowało się pełne uwielbienie graniczące z nirwaną i orgazmem wielokrotnym – i popiłem dużą kolą, wiesz? Bo była z dolewką gratis, to piliśmy i piliśmy, żeby uzupełnić ubytek płynów, bo to bardzo ważne w tym klimacie… Właśnie, gdzie masz wodę? Mówiłem ci, trzeba pić dużo wody, duuuu -żooo wooo-dyy, żeby nie zachorować – orgazm znikł i przepadł, a zamiast Młodocianego pojawiła się niespodzianie Mama Maxie, brakowało mu tylko kraciastego fartuszka. Konwersacja zmierzała w niezbyt miłym dla mnie kierunku – a ciepłe gatki masz, krem na słońce, parasolkę… A freari żeś zatankował*… mi się przypomniało, więc szybko odbiłam piłeczkę…
- No widzisz? Oto dowód, że Mac Szkodzi zdrowiu! Tak!
- Ale to nie tak, bo jedzenie i picie było pyszne, tylko wiesz, poczułem to (I ve got a feeling…) i poszedłem …(tu nastąpiła szybka przerwa taktyczna) … yyy… przypudrować nosek.
- No tak, dostałeś sraczki i siła odrzutu walnęła tobą o lustro, które cię poraniło? A widzisz, mówiłam, Mac szkodzi zdrowiu!
- No coś ty, pyszne było, nic mi nie zaszkodziło, bo to superhigieniczna restauracja… Ale jak wracałem z kibelka to było dużo ludzi…
- I się pośliznąłeś i zaliczyłeś orła białego? Albo ktoś ci nogę podstawił, lecąc do wolnego stolika?
- Nie! było tłoczno, więc próbowałem na jednej nodze się wcisnąć w okolice naszego stolika między innymi krzesłami…
- I ktoś ci przytrzasnął nogę? Albo jakaś pańcia przywaliła z obcasa?
- Nie!Nie!Nie! Złośliwa Majia (to po polsku… Nie wiem, kto go nauczył, bo na pewno nie ja… Ja mu wpajam wyłącznie piękne słownictwo dotyczące jedzenia oraz kontemplacji przymiotów mego ducha i ciała)! Po prostu jak próbowałem przeskoczyć to stałem na jednej nodze a drugą przekładałem i mi się omskła na ten kancik, co jest na każdej ścianie, taki na 10cm od podłogi rancik (to się po polsku zowie cokolik) i nawet nic nie bolało… Dopiero jak sobie siadłem wygodniej popatrzyłem przypadkiem, a tam ze stopy kapie, a pod krzesłem kałuża…
- I nikt ci nie pomógł? Wiesz, jakaś apteczka powinna być w Macu…
- No coś ty… Uciekliśmy!
-??? Ale dlaczego???
- Nie wiem…
Następnego dnia kulejący z lekka Młodociany udał się na siłownię. Ale szybko się poddał – spociły mu się stopy i rana – czyli dosyć głębokie cięcie piekło nieznośnie. Padł przede mną na kolana i zamiatając grzywką podłogę oznajmił – masz rację! masz rację! dlaczego ty zawsze masz rację…
A potem dorzucił epilog… Dziś jego kolega jadący do Maca na niezdrowy obiad miał wypadek – opakowanie od fastfooda uderzyło go w ramię czy głowę, chłopak się zdekoncentrował i zaliczył pokazową glebę na śliskiej pokrywie  studzienki kanalizacyjnej (tutaj te pokrywy mają tak ze dwa metry średnicy… taka moda). I nie byłoby w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że z uwagi na panujący upał, metalowy element na jezdni nagrzał się dosyć potężnie. Kolega nie jest podrapany, kask ochronił mu buziuchnę przed urazem, ale… Jechał w koszulince na ramiączkach, na pokrywę wpadł bokiem, więc teraz całą lewą rękę ma zagospodarowaną poparzeniem – metalowa płyta wypaliła mu „piętno miejskiego wywrotowca (od wywracania się w mieście)” – czyli wzorek kratki ściekowej w romby i kwadraciki…
A nie mówiłam, że fastfoody są niezdrowe a Mac ma w dodatku niebezpieczną, toksyczną aurę?
* Młodociany polubił Donatana „Nie  lubimy robić”Melodia mu się spodobała i zażądał tłumaczenia tekstu (coś ściemniłam). Klip obejrzał częściowo z zainteresowaniem, a częściowo z niesmakiem, i spytał, czemu zaangażowano do niego aktorkę porno.

piątek, 7 czerwca 2013

Smak świeżych truskawek w grudniu

… bo w grudniu zaczyna się na Tajwanie sezon na świeże truskawki, dla których „zimowe” temperatury są bardziej odpowiednie (takie rzędu 20-25-28 C). Sezon trwa do kwietnia mniej więcej, zastępuje go najbardziej elektryzujący wszystkich Tajwańczyków i większość expatów (to takie ładne słówko nazywające imigranta z zachodu, ci bardziej lokalni to robotnicy i pod takim hasłem się o nich pisze w mediach. Expat ponoć ma powiązanie ze słowem expert, i zarezerwowane jest dla białych lub pochodzących z zachodu obcokrajowców) – sezon na mango.

Mango jest dobre. Nijak się ma do smaku tego czegoś co pływa w jogurtach o smaku mango marakuja, ale w związku z tym nie narzekam. Odmian mango na Tajwanie jest trzy wiodące plus jakieś poboczne – wielkie niemal jak cukinia żółte mango odmiany złotej, mango czerwone wielkości sporego jabłka lub grejpfruta oraz „dzikie” mango dające niewielkie owoce zbliżone gabarytowo do jajka, w kolorze zielonym i o nieco cierpkim smaku. Według chińskiej medycyny mango (podobnie jak banan) jest owocem- śmieciem, bez żadnego cudotwórczego działania na jakikolwiek organ i nie warto sobie zaprzątać głowy oraz angażować żołądka w trawienie takiego bezwartościowego szmelcu dietetycznego tylko dla samych walorów smakowych. Aczkolwiek rozpasanemu hedonizmowi degustatorskiemu oddaje się cała masa Tajwańczyków, wierzących tym razem w zachodnie tabelki i wykresy z zawartością witamin i mikroelementów. No i takiego bananka dobrze jest zakąsić po nawet niezbyt sutym posiłku, szczególnie podczas diety – bo jak to ładnie ujął Młodociany – świetnie wpływa na jakość i konsystencję „brownie”.
Tajwańczycy nie mają szczególnego oporu przed otwartą rozmową o czynnościach fizjologicznych. Na porządku dziennym są teksty – podczas wspólnych posiłków na rozmaitych szczeblach – idę siusiu lub idę na kupkę (poo -poo). Młodociany po solidnej zjebce w stereo (ja i Irek, i dopiero wtedy uwierzył, że ” W Europie nie informujemy w jakim celu i z jaką potrzebą udajemy się w ustronne miejsce, bo to nie wpływa dobrze na trawienie współbiesiadników) ogłasza z szelmowskim uśmiechem – idę zapudrować nosek, aczkolwiek czasem się mu w ferworze dyskusji wypsnie jakiś niezbyt apetyczny detal… W każdym razie, banan dobrze wpływa na pudrowanie noska, potwierdzam.
Z egzotycznych owoców mamy tu szeroooki wybór.
Są mangostany – niestety, nie odważyłam się zjeść kiedy były w ofercie sklepu, a teraz  żałuję. Owoce podobne nieco do fioletowej mandarynki albo przerośniętej borówki, ewentualnie pokracznego mini bakłażana są bowiem „niezrównane w smaku” i mają stanowić antidotum na wiele chorób oraz opóźniać starzenie. Pożyjemy, spożyjemy zobaczymy…
Jest rodzina „smocza” -smocze jajo, smocze oko i spokrewnione z nim liczi oraz rambutan
Smocze jajo wygląda jak… smocze jajo w płomieniach :D . W środku kryje miąższ w kolorze intensywnego buraczka lub bieli, w wypadku czerwonej odmiany zjadliwy, troszkę gruszkowy w smaku, w wypadku białej bardziej mdło nijaki. Pesteczki w tym owocu mają również korzystny wpływ na pudrowanie noska :D Niestety minus jest taki, że smocze jajo jest bardzo soczyste – i do konsumpcji, zwłaszcza prosto z krzaka – warto się rozebrać, bo fioletowo-fuksja-róż plamy ciężko doprać. Właściwie chyba wszystkie owoce najlepiej spożywać w możliwie skąpym stroju, bo są soczyste i ciekną oraz pryskają… Ostatnio oddaję się konsumpcji siedząc po pas w morzu, w lodówce ze styropianu mam zimne owocki, nóż i słodką wodę – gdyby mi fala zachlapała przekąskę… Sybarytyzm w pełnej krasie.
Smocze oko (longan) i liczi są podobne, smakują też dość podobnie – longan jest mniejszy i słodszy. Różnią się – skorupką, nasionkiem w środku. Rewelacyjny do konsumpcji podczas oglądania filmów :D Rambutana widziałam w sklepie, ale stwierdziłam, że za drogie to kudłate liczi, więc sobie odpuszczę tym razem Poczekam, aż potanieje. Młodociany odmawia pomocy w szukaniu wersji „dobre i tanie”- a jestem pewna, twierdzi, że nie bierze do ust czegoś, co smakuje jak sutek (zamarłam, przytłoczona ta obrazową metaforą, ale pytanie – czyj sutek nie doczekało się odpowiedzi…) i nie pomoże mi w konsumpcji tego paskudztwa w żadnej odmianie, bo czuje się za mnie i mój żołądek odpowiedzialny.
Kolejna rodzina to rodzina religijno-anatomicza: „głowa Buddy/czapka Buddy” (nie wiem czy mówią na to Buddha’s hat czy Buddha’s head) i „ręka Buddy” czyli Buddha’s hand.
Czapka Buddy to zielona choinko-szyszka, nieco miękka, przed spróbowaniem przywodząca skojarzenie z czymś cierpko-zielono-twardym, typu guawa, niedojrzałe jabłko, niezbyt soczysta i słodka gruszka.  Może dlatego, że owoc nie wygląda zbyt imponująco, opatulony w piankowe siateczki, chroniące przed pognieceniem? Młodociany skrzywił się wydatnie, gdy sięgnęłam po jasnozieloną nowość i odmalował przede mną apokaliptyczną wizję obrzydliwego smaku i walki z mdłościami, więc odłożyłam kusiciela precz. Całe szczęście tydzień później TangXin poczęstowała mnie czymś z lekka paciajowatym, ale cudownie słodko-waniliowo- deliktanie -pysznym. I to własnie był dojrzały owoc po polsku zwany arcyapetycznie Flaszowcem łuskowatym. Już się rozpędzam, kupując przysmak o tak zachęcającej nazwie…
Rękę Buddy podobno da się spożyć i podobno smakuje trochę mandarynką. Nie próbowałam, widziałam raz w świątyni dziwacznie powykręcany owoc i zaciekawiło mnie -co to. Młodociany próbował to we mnie wmusić, ale obgryzanie własnych paluchów mnie odrzuca, a co dopiero cudzych… Pachnie w każdym razie ten owoc przyjemnie – jakby pigwą a odrobinę cytryną. kto wie, może się skuszę?
Aczkolwiek – tęsknię za – normalnym jabłkiem (tu raczej występują tylko nowozelandzkie zielone modyfikowane genetycznie, kosztujące zdecydowanie za dużo i absolutnie niesmakowite), gruszką, wiśnią, czereśnią, maliną (niedługo minie rok od kiedy wraz z Joanną zbierałam maliny na działce jej dziadków i jadłam do obrzygu,aby sie nie zmarnowały gdy wylecę…), borówką… A ostatnio opętała mnie ochota na poziomki, ze słomki, koniecznie spożyte w hamaku, podczas czytania książki wakacyjnej… I za koperkiem!
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...