środa, 28 listopada 2012

Powrót legendy… – czyli jak dać się zapamiętać


Zastanawiałam się jak decyzja o moim powrocie zostanie przyjęta na miejscu, bo kończąc pobyt na Pięknej Wyspie – wielu obiecuje, że jeszcze raz i raz się zobaczymy, ale wychodzi jak zwykle, czyli wspomnień czar. Nie, żebym się specjalnie przejmowała, aczkolwiek zdawałam sobie sprawę, że plotek na temat mój i Katarzyny było sporo, i nie były to miłe historie…
Na wejściu zostałam olana przez jedną koleżankę (nie doświadczyła nigdy lotu samolotem, nie tylko takiego powyżej 10 godzin ale jakiegokolwiek, więc ma marne rozeznanie jak wyrąbany może być człowiek po locie transkontynetalnym, więc prawdę mówiąc nie dziwię się, że się jej nie chciało na lotnisko jechać bo to kawał drogi), poznałam inną w zamian za to…
Moja ukochana Ye Laoshi na mój widok zapiszczała z uciechy i wyściskała mnie serdecznie na środku deptaka w Wendzarni.
Tina (Kasi asystentka zeszłoroczna) minęła mnie na chodniku i aż ją zatkało!
Starszy Pan od instrumentów też przetarł oczy a potem roześmiał się w głos, pytając co z moją siostrą (funkcjonowałyśmy jako bliźniaczki, szczerze mówiąc na wielu zdjęciach znajomi mają problem z odróżnieniem która jest która i w brak pokrewieństwa nikt nie wierzył)

Bifu, Tania oraz Kandydat na Męża Mark zareagowali identycznie – tak, pewnie, spotkajmy się … a kiedy będziesz na Tajwanie… Jesteś już? Ale jak to?
W HuaYuZhongXin od kopa mnie identyfikowano jako Złota Jabłonkę, wredna Ma Laoshi obdarzyła nieszczerym uśmiechem i spojrzeniem godnym bazyliszka (aż miałam ochotę jej lustrem przywalić przez ten koński łeb, wiadomo wszak, że na bazyliszki lustro jest stuprocentowo skuteczne, trzeba tylko z całej siły uderzyć w  gadzi pysk) i rozpoczęła podsłuchiwanie ze śledzeniem… Cóż, jak mówi Doreen, ona jest w gruncie rzeczy dobrym człowiekiem, potrzeba tylko czasu aby to dostrzec… Duuuuużo czasu i mocnych okularów…
Weasley aż zbladł kiedy mu oznajmiłam że ja po ta kurtkę (którą mu pożyczyłam na wycieczkę do Oświęcimia, a potem darowałam bo nie miał nic innego nieprzemakalnego), a potem mnie łagodnie opier…, czemu nic mu nie powiedziałam, kiedy był w Polsce…
Serdecznie przywitali się ze mną wykładowcy – Jerry Pang (ten od Historii współczesnej Tajwanu i inemuri) od razu mnie zaczepił koło bieżni, na Dejniela (chyba największego mego antagonistę i vice versa) chwilę przyszło mi poczekać, ale też się przywitał, także pani dziekan YuJane od Ekonomii Regionalnej - a siedzący koło mnie kolega bladł z wrażenia, że takie sławy mnie pamiętają i witają, pod dziekanatem, gdy on śmiałości nie ma do nich zagadać i głowę z lekka spuszczał na czubki butów. Mnie też szczerze mówiąc dziwnie się zrobiło.
Nasza mało kompetentna Konsti (którą większość międzynarodowych studentów miała ochotę posłać w kosmos za liczne błędy jakie popełniała) wyściskała mnie z piskami…
Ale – najlepsza była pani sekretarka. Popatrzyła na mnie bystro,przekrzywiła główkę po ptasiemu, uśmiechnęła się. Tydzień później podeszła po wymianie uprzejmości z wykładowcami i zapytała – czy to ty byłaś tu na wymianie w zeszłym roku? Potwierdziłam, a ona dalej – poznałam cię po tej sukience na szkolnych urodzinach…
Zielona sukienka w kwiatki stała się  moim znakiem rozpoznawczym. Pamiętam apel kolegi Sławomira, co pytał, czy ja innych ubrań nie mam ??? Nie wiem czy chciał mi dosłać parę ciuchów, czy dociąć – ale fakt, na większości fotek do połowy grudnia chyba występowałam w seledynkowej powiewnej romantycznej, bo wygodna, przewiewna, chroniła kolana przed klimy mroźnym powiewem, w tyłek się nie wrzynała i ograniczała przyklejanie krzesła do pośladków.
No dobra, tak naprawdę sukienka nie była głównym powodem…
Tak wrednych, kłopotliwych (walczących o swoje), a przy tym zdolnych i zaangażowanych zagranicznych studentek jak ja i Katarzyna to tu dawno nie mieli. I pewnie mieć nie będą… Jakiś powód musiał być, że kiedy niezidentyfikowana dziewoja trafiła do szpitala i wyszła nie regulując rachunku –  jako pierwszy trop, HuaYuZhongXin pytało mnie, czy nie korzystałam czasem z tutejszej opieki zdrowotnej (pytał nowy chłopczyk alias popychadło biurowe, a Ma Laoshi jak zwykle strzelała z ucha, przyczajona za załomem ściany). Ale zielona sukienka stała się tu legendą :D
Gorzej, ze legenda się z lekka przeciera, drugiej takiej mieć nie będę…

wtorek, 27 listopada 2012

Majia odwiedza wodospad w miejscowości Majia

Mój kolega z klasy, Brendon z RPA zaprosił mnie na dołączenie do jego paczki i wypad za miasto na wodospady. 
Zabrzmiało miło – Brendon jest nurkiem, więc zachęciło mnie jego stwierdzenie, że pływać można i to weselej niż na basenie (gdzie obowiązują normy bardziej gestapowskie, masakra dla mnie nawykłej do totalnej swobody na basenie Wisły, gdzie wolno mi pływać wzdłuż , w poprzek i na skos, bokiem grzbietem i nogami do góry, po dnie, kręcić się w kółka i ósemki… a tu na dzieńdobry o mało nie zaliczyłam wylotki od spanikowanego ratownika za scyzoryk do 3 m… OK, nie pyszczyłam, bo rozumiem jego pobudki, ale komfortowo się nie czuję wobec narzuconych ograniczeń).
Ponieważ grupa była z założenia otwarta, wciągnęłam w poczet Młodocianego (w charakterze środka transportu) oraz niedawno poznanego kolejnego Polaka Irka (przyjechał tu z założeniem szukania pracy aby zarobić na dalsze podróże po Azji). Brendon proponował jeszcze zaproszenie naszych japońskich classmates, ale z braku posiadania przez nich skuterów ( i skutecznej metody komunikacji z nimi, bo oni po chińsku i angielsku jak ja po japońsku i chińsku, czyli poziom dupy nie urywa, że tak przytoczę cytat uniwersytecki…) pomysł upadł.
Dzień wstał piękny, słoneczny – iście zimowy… Trzydzieści stopni (plus rzecz jasna) jak nic, niebo z lekka tylko chmurkami okraszone, leciutki wiaterek – w sam raz na wycieczkę w góry. Najpierw jednak w punkcie zbiórki nadzialiśmy się na  tatula Młodocianego, co z psem wyszedł na spacerek… A potem cała ulica z przyległościami miała materiał do plotek, bo podjechał Młodociany z białą dziewczyną! (Fengshan to taka trochę na uboczu dzielnica, białych tu jakby mniej niż koło Wendzarni czy Uni, więc sensacja tym większa)!!! I kupił jej sniadanie! Snia- da- nie! Kuma rozumie, proszę kumy? Tak, ten tam młody spod dziesiątki, co się rozbijał motorem, tak, ten właśnie… Serio, pańcia ze sklepu śniadaniowego dosyć perfidnie obcinając w moją stronę komentowała w mniej więcej takim tonie do komórki, między innymi co spożyć raczyłam (Max by we mnie pewnie i pół tego sklepu wmusił, tak na wypadek jakbym miała z głodu zasłabnąć, albo poczuć ssanie w żołądku, co zgodnie z tutejszym kodem kulturowym uczyniłoby z niego niepełnowartościowego samca bez jajec)… Stanęło na jajecznicy zawiniętej w naleśnik, mleku ryżowym, pierogach z kapustą i mleku sojowym oraz toście z bliżej niezidentyfikowanym czymś (i tak właśnie rodzą się stereotypy mówiące o wielgachnych żołądkach białasów)…
Zatem po zbiórce, kawce, śniadanku itp ruszyliśmy autostradą (no dobra, pseudo-autostradą z ograniczeniem prędkości do 70, oraz gustownie porozmieszczanymi tu i ówdzie światłami) na północny wschód, w kierunku na Pingdong. Pingdong to miasto prawie (na polskie warunki) górskie, z dosyć sporą populacją aborygeńską, położone między górami, jeszcze nie jakimiś mega-wielkimi ale już takimi pod 1000m podchodzącymi. Miasto nieco bardziej zapuszczone, mniej nowoczesne niż Kaohsiung, i zdecydowanie chłodniejsze – drapacze chmur w betonowej pustyni KHH naprawdę skutecznie magazynują ciepło i ograniczają przewiew wiatru.
Jechaliśmy w ulubiony przeze mnie sposób, luźnym stadem. Prowadził Tyler na motorze (znał drogę) a za nim banda nindżaków na skuterkach – raz po raz się ścigając między sobą, wyprzedzając, czekając na światłach i za światłami (żeby się wzajemnie nie pogubić). Max nieźle dawał radę, balansując pomiędzy zamiłowaniem do prędkości (cisnął min 60, co jak na pierdziawkę pod podwójnym obciążeniem jest sporym osiągnięciem), instynktem opieki nad uwieszonym za plecami białasem piszczącym z radości, możliwościami technicznymi (jakby nie patrzeć, byliśmy najcięższym zestawem w grupie, około 130 kilo masy ludzkiej) oraz chęcią rywalizacji… Przystanki na poboczu jasno kojarzyły mi się z nowhucką ustawką radosnej młodzieży,  zresztą nie tylko mnie podobieństwo do gangu motorowego rzuciło się w oczy. Taaa…. gang skuterowych rozbójników… brzmi dumnie !
Bohaterem dnia został Irek, który opanował już prowadzenie skutera jak rasowy Tajwańczyk, czyli – wyprzedzanie mrożące obserwatorce krew w żyłach, rozwijanie prędkości powyżej 70 km/h, toczenie wrzeszczących konwersacji z jadącym równolegle skuterem ( w 3 językach…) oraz – odbieranie podczas jazdy telefonu z głośnym Weeeeeei??? (za co zaliczył gorący aplauz na najbliższych światłach). I tak dojechaliśmy do Sandimen, z Osiołowym pytaniem  na każdych światłach: Daleko jeszcze?? Are we there yet?? Lai dao le ma??
Kiedy moje ścierpnięte pupsko miało już zdecydowanie dość - ukazały się góry. A Irek wydał z siebie wrzask zachwytu… bo i jest się czym zachwycać, góry pokryte od góry do dołu zielonym kożuchem tropikalnego lasu, mosty koronkowo rozwieszone tu i ówdzie… i ten krajobraz, zielonych wielkich wzniesień, jak Kostaryka w Parku Jurajskim… Więc pupsko naturalnie nie zostało dopuszczone do głosu, dojechaliśmy bezpiecznie na miejsce i Max pokładając się ze śmiechu wydusił – że ta miejscowość się nazywa dokładnie tak jak ja… To znaczy – pisownia inna, wymowa dokładnie ta sama: 瑪嘉/瑪家, a dokładnie  瑪家鄉 czyli wioska zwana Majia… No cóż, jestem już tak sławna, że mam na Tajwanie mieścinkę swego imienia :D
A potem - już tylko czysta przyjemność… Wspinaczka w japonkach :D wąską ścieżynką, w dodatku niezabezpieczoną żadną barierką ale solidnie błotnistą i śliską. Pająki wielkie jak pięść, które fotografowałam z uporem maniaka – a lokalsi patrzyli na mnie jak na ufoka.(Lokals do Maxa- twoja koleżanka fotografuje pająki, nie boi się?, Max do lokalsa: Tak, białasy są dziwne, ona je lubi, u nich w kraju nie ma, lokals – ooo, to się ucieszy jak pójdą dalej, bo tam kawałek do góry jest ich cała masa, mogę wam pokazać gdzie…) Irek z kolei omijał je szerokim łukiem, jako posiadacz lekkiej arachnofobii, Kanadyjczyk Tyler z kolei pokazywał mu każdy większy okaz, komentując – wiem że się boisz, dlatego ci je pokazuję. W końcu Ireneusz przełamał swój lęk, ma nawet zdjęcie z nosem zbliżonym na jakieś 30 cm do pajęczego odwłoka, a Tyler na takie dictum się zamknął definitywnie w kwestii ośmionogich.
A my gaworząc w trzech językach szliśmy sobie pod górę, wymieniając Nihao z idącymi z naprzeciwka…
Wodospady są zlokalizowane w nieco niedostępnym miejscu, kawałek trzeba dreptać korytem rzeki, po kamieniach, z butami w zębach… Ale widok jest zarąbisty… Powiem tak – białasy stanęły na wysokości zadania, i dostarczyły lokalsom lepszej rozrywki niż tylko oglądanie spadającej wody… Białasy bowiem z wrzaskiem rozebrały się do kąpielówek, po czym – wlazły pod wodospad :D . Nie ma to bowiem jak prysznic pod około 20metrową ścianą :D .
A potem świecąc gołymi klatami (umięśniony tors Irka wzbudził entuzjazm nie tylko pań, które nieśmiało zerkały, ale i panów, otwarcie mówiących z podziwem – jaki wielki, jaki silny…) poszliśmy w dół, w kierunku poprzedniego, małego wodospadziku, w którym jednak można pływać, ba! nawet skakać na główkę. Jak my wleźliśmy, Azjaci postanowili nie być gorsi, i tak wszyscy pospołu nawet na główkę skakali… Największy szacun dla Tiny, dziewczyny Brendona. Może i nie roznegliżowała się do bikini – ale skoczyła, nawet nieźle, na główkę – gdy ja sobie odpuściłam… Ogólnie rzecz biorąc – zabawa przednia, wymęczyłam się jak dziki osioł, najadłam pysznej aborygeńskiej dzikiej świniny na ostro (dopiero w domu sobie przypomniałam, że to mogła być taka bardziej świnka morska niż swojski dzik, bo oni tu takie szczuropodobne coś jedzą…) i padłam spać pomimo szczerych chęci nauki na jutrzejszy test…
Więcej foci jak ogarnę koleny foch mojego aparatu…














  • Podejrzewam, że na jutrzejszym teście może być równie ciekawie. Krzaczki literek, góry do pokonania… Nie ma lekko! :]
    • Majia
      Oj nie ma, ale i tak jestem dyskryminowana w tej dziedzinie w porównaniu z lokalsami, ja mogę powiedzieć że nie mam zadania, im nie wolno. Ja mogę powiedzieć ze nie rozumiem i proszę jeszcze raz tłumaczyć – a oni mają lekki peszek. ja moge nie przyjść na zajęcia i mieć to gdzieś. Mogę też mieć wyniki rzędu pała za pałą (tu akurat są procenty, ale szczegół) i to zlewać, a im szkoła zadzwoni do rodziców z informacją… przypominam, to jest college!
  • ~Agga
    Madzia, zazdroszczę Ci. Widoki niesamowite, prawie jak te z filmu – „niebiańska plaża” – z L.di Caprio. Temat pająków i spotkań z nimi też wolałabym ominąć.
    Ale co do klimatu wycieczki – I Klasa. Od wyprawy „skuterowej” przez deptanie po błocie do samego finału – ściennych potoków …bajecznie.
    Mocno erotycznie kojarzy mi się ‘wodospad’ ale to dlatego, że dopiero co skończyłam czytać „Rajską pokusę” – H.Graham. Dobrze że nie pojechałaś tam z samym Lokalasem.
    W każdym razie wrażenia niezapomniane, życzę Ci jeszcze setek takich przygód.
    PS. Pod warunkiem, że podzielisz się nimi z nami :D

poniedziałek, 26 listopada 2012

Zabiorę was na zakupy…

Wczoraj moje dziewojki zabrały mnie do pobliskiego domu towarowego średniej wielkości na zakupy. Od razu uściślę - jest to dom towarowy wielkości Galerii Krakowskiej, a może i nawet Bonarki (5 pięter), oferujący towary marek zagranicznych.
O 10.30 pojechałyśmy do Hanshina, zadziawszy obowiązkowy zestaw skuterkowy – hełm, torebkę, okulary i maskę.





Przeżyłam pierwsze w życiu parkowanie skuterem na parkingu podziemnym dla skuterów – i moje spostrzeżenie: tam pachnie! nie czuć spalin (na ulicy czasem nie da się oddychać…), nie unosi się specyficzny odorek podziemnego parkingu w Polsce/Europie. Od razu dodam, całość jest zamknięta, z jednym wjazdem tylko… A w powietrzu zapach jakby płynu do podłogi, jakby kwiatowego odświeżacza… Klimatyzowany nie jest, bez przesady, i po południu może z lekka wonieć – ale rano zaiste pachnie świeżością.
A potem – niespodzianka.
Dziewczyny podprowadziły mnie pod drzwi wejsciowe, dwóch umundurowanych strażników je synchronicznie uchyliło i ukłoniło sie w pas, czapkami niemal zamiatając podłogę. Szłyśmy tak – promenadą wzdłuż rzędów stoisk, a na każdym personel w gajerkach i eleganckich mundurkach z głośnym i wyraźnym Sianguajling* pochylał się niczym rzędy trzcin na wietrze, w ukłonie sięgającym głową do podłogi.
*欢迎光临 Huānyíng guānglín – coś czego absolutnie nie umiem powtórzyc, pomimo licznych prób. Oznacza mniej więcej ” Dzień dobry, witamy serdecznie” i jest wywrzaskiwane najczęsciej w sklepach. Długo miałam je za zmutowane „good morning” z silnym akcentem azjatyckim, aż po mniej wiecej 3 miesiącach pobytu zostałam oświecona przez książkę do chińskiego i niezawodną Ye laoshi, która stwierdziła beztrosko, że me błędne wrażenie było typowe dla białasa.
Później rozmawiałam z kolegą lokalsem o tym VIP entree, i potwierdził on dwa fakty – tak, jest to ich zwyczaj standardowy, i tak, ukłony były głębsze bo byłam tam ja, biała, mogąca zostawić kupę kasy na stoisku. Dla bandy chinskich smarkul mniej by się starali :D (tzn nie do podłogi, może parę cm wyżej), co innego kiedy te smarkule eskortują białą żyrafę (jestem o jakieś 15-20 cm wyższa, więc wybijałam się ponad towarzyszący mi wianuszek). Nie wchodziłam na temat odbioru owych ukłonów przez samych kłaniających się, natomiast zaskoczył kolegę fakt mego zakłopotania takim królewskim powitaniem.
Zdjęcia, które tu wklejam pochodzą z kolei z lokalnego supermarketu, w którym zaopatruję się w podstawowe produkty wszelakie. Może teraz zrozumiecie, jakim cudem udały mi się zakupowe wpadki :D
1. Półka z wifonkami. Zupki instant są wynalazkiem tajwańsko-japońskim, więc braknąc ich tutaj nie może… A i raz na czas można w większych sklepach odnaleźć i takie ze swojjską etykietą VIFON, i poczuć się jak w domu…
Tylko jak to się dzieje, że zawsze trafiam na te niedobre??? Szczytem wszystkiego była słodka krabowa…
2. Półka z tajwańskimi słodyczami, słodycze to nazwa umowna. Jadłam już i migdały przeplatane minirybkami (takie jakby suszone anchois, wielkości gupika, słone jak diabli, sztywne jak kij), i solone pestki arbuza o zapachu lukrecji, i czipsy z zieloną herbatą (co mi się odbijały potem pół dnia mydlanym aromatem), nie wspominając o popcornie w 50smakach (czekolada, karmel, pizza, cytryna to tylko bazowe, mało zakręcone wersje… Tych bardziej skomplikowanych bałam się ruszyć).
3 .Dział mięsny może z lekka zaskoczyć mnogością pozornie niejadalnych produktów… Nic się nie zmarnuje. Kurze dupki (serio, i jak najbardziej poważnie - smażone odbyty kurczaka są tu uważane za przysmak), rybie łby… Owoce morza o perwersyjnych kształtach (mi z racji abstynencji nasuwające dobitnie skojarzenia z męskimi organami saute lub potraktowanymi walcem…), kurze łapy (super przegryzka, polecam zamiast obgryzać własne pazury przy kolejnym strasznym filmie, można zabrać się za kurczęce), podroby, wątroby, mięso z kawałami kości (filety tu to zachodnie zboczenie, kości są smaczne i zdrowe)… Oraz – żaby, małże i ślimaki (czasem nawet tak świeże, że żywe).
Zaiste – Chińczyk zje wszystko co pływa, oprócz metalowego kadłuba łodzi podwodnej, wszystko co ma 4 nogi oprócz stołu, i wszystko co lata – z wyjątkiem dla niektórych części samolotu. Tajwańczyk będzie ciut bardziej wybredny… Modliszka zdroworozsądkowo wspomniała o zbilansowanym posiłku… Oni zdają się mieć to w głębokim poważaniu, jedzą wszystko - i są szczupli i zdrowi, i mimo zaawansowanego wieku- tryskają energią.
4. Wizyta w dziale chemii to też spora adrenalina. Polecam – znalezienie proszku do prania kolorów, odplamiacza, czegoś do dezynfekcji i odpachnienia (tutejsze pralki piorą w zimnej wodzie i trzeba samemu kombinować jak się pozbyć plam, mocnych zabrudzeń i zapachów eliminowanych zwyczajowo przez poczciwe 60C nie wspominając o gotowaniu…), płynu do garów, płynu do płukania a potem dziwienie się, że kołdrę prałam w ichnim Ludwiku ( o nazwie” biały miś”)
Aha, trzeba jeszcze uważać na pułapki na myszy … (nie wiem czemu między chemią domową, ale ich cyrk, ich półki)
Miłujący życie wszelakie zamiast tradycyjnej łapki na szczury czy lepu na muchy/karaluchy/pająki stosują coś w rodzaju tacek z paskudnym klejem. Nie wiem jak działa to na zamaskowanych myszokradziei – ja zawsze sie przykleję, a odkleić się nie jest wcale łatwo.
No to jeszcze słynna pasta do zębów…
Noooo, to teraz, które to klej do protez, a które pasta do zębów wrażliwych? Proszę o pomoc i doradztwo! Od razu mówię, koncern Colgate Palmolive odpada, na Sensodyne mam alergię, wybielających nie mogę… :D

5. W kolejce do kasy mogę popatrzeć na psa – przewodnika uczącego się zawodu. Głaskać nie wolno, co jest napisane na kamizelce tego pana.
Zapłaciwszy, można paragon zachomikować lub wrzucić do specjalnej skrzynki na dobroczynność (co 2 miesiące loteria rządowa losuje numery paragonów, których posiadacze wygrywają grubą kasiorę, więc miejscowi zabijają się o te świstki papieru…)
A potem w domu odkryć bezmiar swej durnoty, objawiającej się zakupem niejadalnego żarcia, balsamu do ciała zmieniającego się magicznie w szare mydło i innych :D

1 komentarz do Zabiorę was na zakupy…

  • Ad 3. Modliszka to, Modliszka tamto… :P
    A niech bilansują sobie posiłki wedle swego uznania! To, co dobre dla mnie, może się nie sprawdzać w azjatyckich warunkach i odwrotnie.
    Pragnę jednak zauważyć, że najpierw napisałaś, że Azjaci jedzą na okrągło ryż ze smalcem i cebulą, a w powyższej notce napisałaś, że jednak „jedzą wszystko”. I co? Kto się mija z prawdą, a kto czyta ze zrozumieniem?
    :D
    Ad 4. i 5. Mówi się, że koniec języka za przewodnika, a więc nie bać się, zebrać się w kupę, otworzyć paszczękę i zapytać. :)

niedziela, 25 listopada 2012

O tym,jak Majia została ninja…

Wizualnie Azjatów kojarzymy z monochromatycznym kolorytem populacji (czarne włosy, czarne oczy, żółta skóra), wiotkością -oraz… nieodłączną maseczką na twarzy.
W Polsce tego typu gadżety kojarzą się przede wszystkim z epidemią SARSa i innej ptasiej grypy. Ale – jak zwykle z informacjami z końca świata – wcale nie do końca.
Najpierw njus. Mam swoją własną maskę. Młodociany zabierając mnie na przejażdżkę skuterem/motorem napomykał i napomykał o konieczności posiadania takowej. Niestety, wykazałam się absolutną tępotą i głuchotą aluzyjną – i nie zakupiłam… Więc poratował mnie swoją, abym nie wdychała tablicy mendelejewa snującej się po ulicach Kaoshiung
Osobiście uważam, że to bardziej dlatego, że koledzy by go zniszczyli komentarzami o tym, jak to się po mieście lansuje z białą niunią na bagażniku skutera… Już i tak miał przechlapane za wyłamanie się z grupy ćwiczących na siłowni chłopczyków i porzuceniu ciężarków na rzecz konwersacji z białaską pocącą się na bieżni (ponieważ nie lubię rozmawiać w biegu, więc jak podchodził wycinałam widowiskowego orła, bo ja się zatrzymywałam na konwersację – ale bieżnia już niekoniecznie… efekt – piorunujący.).
No dobra, był jedynym, który po około 15 minutach tajniackiego wgapiania się w mój raźno podskakujący na orbitreku/bieżni/wiosłach tyłek – przełamał się do wydukania – ze przepraszam, czy ja mogę swój telefon podłączyć do gniazdka koło pani szanownej? Reszta tylko się ślepiła pozorując ćwiczenia i prężąc muskułki (jakby mogli, to by siusiakami powiewali, ale to Azja, więc wiadomo…).
To zdjęcie z wycieczki na wyspę Cijin, na którą trzeba się przeprawić promem. Zdezelowany diesel krypy plus spaliny skuterów stłoczonych w półotwartej ładowni (przedział pasażerski piętro wyżej, ale ze skutera nie opłaca się schodzić bo to za krótka podróż) – błogosławiłam azjatycki patent… i miejsce tuż przy „oknie”
Ok, więc po co Azjatom maski?
- bo grasuje sars, żeby sobie nie wdychnąć bakcyla – zasłania się wloty dróg oddechowych.
Ot, taka marketingowa odpowiedź na zagrożenie AH1N1… Ta w kwiatki to czysta „chirurgiczna”, przeciwbakteryjna i przeciwpyłowa, z małpka to od spalin, kombo ma chronić przed pożarem, powodzią, tajfunem oraz morowym powietrzem…
- bo kicham-prycham i rozsiewam wirusy, więc zachowam je dla siebie, nie obdarzając wszystkich dookoła… Nieobecność w szkole/pracy z powodu choroby to rzecz usprawiedliwiona chyba tylko w stanie agonalnym. Więc takie przeziębione nieboraki snuja się w miejscach publicznych i maskami ratują świat przed rozprzestrzenianiem się zarazków.
- żeby mnie ktoś czasem nie rozpoznał :D Zwłaszcza, kiedy udaję się w miejsce, gdzie być nie wypada lub w towarzystwie, z jakim łączona być nie powinnam
- bo powietrze jest bardzo złe, więc maska przeciwpyłowa (często w kombinacji z drugą, albo i trzecią nawet), a nawet specjalne maski z filtrami – w wersji szczególnie wypasionej można się poczuć trochę jak likwidator w Czernobylu, trochę jak Robocop, trochę jak pracownik HighTechProductionUnit
Ewentualnie można wybrać spośród dostępnego asortymentu – tak naprawdę nie wiem czy bym się skusiła na to plastikowe coś. Do normalnej maski chirurgicznej się przyzwyczajałam chwilę – bo gorąco, okulary parują, ciało obce na twarzy, szeleści, suwa się etc.
- bo na skuterze wdycha się spaliny a poza tym maska jest manifestacją własnej osobowości podobnie jak kask (a kask moze być na przykład malowany w arbuza, truskawkę, żołwia, hello kitty, księżniczki disneja, kościotrupy, smoki i inne) – i jest to specjalna maska antyspalinowa. Nie wiem jak ma działać, bo nie przywiera bardzo dokładnie do twarzy – ale większość kierowców skuterów nosi takową.
- bo słońce – jak już wielokrotnie tłumaczyłam, Azjatki mają hopla na punkcie unikania zabójczych promieni UVA oraz UVB. Spacerując, chronią się pod parasolkami. Jadąc na skuterze zakładają czarczafy godne talibańskich Arabek.
Idąc na plaże, zakutają się w kominiarki (zdjęcie pochodzi z Chin)
Dodam, że wiele skuterów jest wyposażonych w coś w rodzaju rękawic kuchennych doczepionych na stałe do kierownicy.  Myślałam że to na zimne dni, żeby łapy nie grabiały z zimna – ale standardowo pojawiło się drugie dno… Rękawice kuchenne chronią też  przed słońcem, mogącym opalić dłonie…
- i jeszcze jeden ważny powód.
Jeżeli dziewczę zaspało i nie ma czasy pieczołowicie się szpachlować tapetą (to czasem i pół godziny roboty, albo więcej…), założy maskę, aby ukryć niedopracowany wizerunek. W zeszłym roku oglądałyśmy masę koleżanek z wysypem pryszczy pod maskami, więc wysnułyśmy wniosek, że pod zasłonką skóra się kisi, mikroby kolonizują pory intensywniej w zemscie za niedopuszczenie do ich radosnego hasania i stąd prychole na rejonach twarzy przykrytej różową/niebieską/zieloną/etc chirurgiczną maseczką. Ale jak widać, mogło być i tak, że dbające o wizerunek studentki przykrywały trądzikowe niedoskonałości cery, których fluid zakamuflować nie dał rady…
Dodam, że sprzedaż masek we wszystkich wzorach i kolarach tęczy to całkiem niezły biznes. Bazowa – taka jaką mam na zdjęciu – took 5zł w detalu. Wypaśniejsze wersje są odpowiednio droższe, od 20 zł w górę. Są i takie kolekcjonerskie, z kryształkami Svarovskiego, z haftami, z indywidualnym wzorem, z metką DolceGabbana…

Tak więc od dziś – gumki na uszy, maska na dziób, i… zlewamy się z tłumem :D
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...